Dom oblacki zawsze jest otwarty dla ludzi. Zawsze jest czas na herbatę i rozmowę. Poza liturgią i działalnością administracyjną, dyplomatyczną itp. misjonarze spotykają się z ludźmi, pomagają w załatwianiu życiowych spraw. Czasem trzeba zdobyć leki czy… zanieść na plecach do lekarza sparaliżowaną dziewczynę – relacjonuje Maria Poniewierska. Moje wyobrażenie o misjach zmieniła – pogłębiając je, jak mniemam – fikcyjna postać ks. Franciszka Chisholma, misjonarza pracującego w Chinach, bohatera popularnej niegdyś w kręgach katolickich powieści Archibalda J. Cronina „Klucze królestwa”. Efekt jego 36-letniej misyjnej działalności nie był imponujący, a biskupowi wydawał się wręcz mizerny: w tak długim czasie misjonarz ten przyjął do Kościoła katolickiego „zaledwie” 500 Chińczyków, podczas gdy jego poprzednik w ciągu trzech lat ochrzcił ponad 1000 osób.

„Sukces duszpasterski” a Ewangelia

Franciszkowi – zwyczajnemu, ubogiemu i pobożnemu księdzu – obce były wszelkie „chwyty” z dziedziny religijnej manipulacji. „Poprzedni Shang-Fu [prezbiter] porobił wielu chrześcijan, wylewając wodę z małej flaszki na umierających […]. Jeszcze więcej chrześcijan porobił, rozdając pożywienie i odzienie takim, którzy śpiewaliby jakąkolwiek pieśń [pobożną], byleby okryć swe grzbiety i napełnić żołądki” – usłyszał na początku swej misjonarskiej drogi. On swym celem uczynił jednak nie wielkie liczby i statystykę, nie „sukces duszpasterski”, lecz zaradzanie potrzebom ludzi i życie z nimi w przyjaźni. Dlatego odmówił chrztu szanowanemu mandarynowi (urzędnikowi w cesarskich Chinach), który chciał przystąpić do Kościoła z wdzięczności za uleczenie syna. Bo Franciszek działał inaczej: cierpliwie wykonywał swą żmudną, codzienną pracę, nikomu się nie narzucał i nikogo nie osądzał. Powoli, przez wierną i bezbronną obecność, zjednywał sobie otoczenie. Leczył, uczył zasad higieny, bronił przed napaściami bandytów. Postawił też kościół i sierociniec. Cegiełka po cegiełce budował wspólnotę z osób, które przekonywały się do chrześcijaństwa – dzięki świadectwu jego życia i wiary. Ludzie widzieli i doceniali jego prostotę i pokorę, dobroć, łagodność i dyskrecję. Jak stwierdził ten sam mandaryn, który po latach ponownie poprosił o chrzest: „Dobroć religii osądza się najlepiej według dobroci jego wyznawców. Mój przyjacielu, pokonałeś mnie twym przykładem”.

Potrzeba miłości

Pamięć o tej literackiej postaci towarzyszyła mi podczas ponad miesięcznego pobytu u misjonarzy oblatów w Turkmenistanie. Zobaczyłam wtedy, jak rodzi się Kościół. Tak jakbym znalazła się w czasach Dziejów Apostolskich. Oblaci przyjechali nad pustynię Kara-Kum, do dawnej republiki sowieckiej, spustoszonej przez lata komunizmu. Stanęli wobec społeczności będącej mieszanką narodowości, kultur, obyczajów. Przeoranej przez doświadczenie ateizmu, wyjałowionej duchowo.

Tegoroczna uroczystość pierwszokomunijna/Fot. arch. Jerzego Kotowskiego OMI

Ale przecież w mieszkańcach tego kraju nie wygasła potrzeba miłości, nadziei, sensu życia i przyjaźni. Może zatem pytanie o misję nie powinno być pytaniem o liczby, o chrzty, komunie, kościoły, nabożeństwa? Czy samo pojęcie „sukces duszpasterski” nie gorszy, gdy uświadomimy sobie, w jaki sposób działali apostołowie? Może warto zmienić perspektywę? Misja daje szansę na wybrzmienie odpowiedzi, jaką człowiekowi głodnemu prawdy i miłości, potrzebującemu przebaczenia i czułości, niesie Ewangelia. To w tej przestrzeni rodzi się wiara. Dlatego kluczowe dla misji są doświadczenia: spotkania, wysłuchania, obecności, świadectwa i współpracy. A to wymaga też klimatu wolności i postawy służby.

Opowieść o cierpieniu

W Turkmenistanie co człowiek to opowieść o cierpieniu. Sowiecka władza porozrywała rodziny, zniszczyła korzenie, poczucie tożsamości, wspólnoty. Na każdym kroku widać ludzkie dramaty. Podczas pobytu w Aszchabadzie usłyszałam o wielu z nich. Najczęściej dotyczyły borykających się z życiem kobiet wychowujących samotnie dzieci. Wcześnie owdowiały lub zostały porzucone przez mężów. Niektóre z nich, mające korzenie islamskie, z powodu swych związków z oblacką misją i pragnieniem przyjęcia chrztu doświadczały przemocy lub wykluczenia z rodziny.

Mimo że kraj cieszy się bogactwem (dzięki obfitym złożom ropy i gazu), istnieje tu bezrobocie, niektórzy borykają się z ubóstwem. Bywa że dzieci nie chodzą do szkoły, bo brakuje pieniędzy na buty i odzież, nie mówiąc już o książkach. Społeczeństwo nękają demoralizacja, alkoholizm, narkomania, plaga samobójstw wśród młodych, którzy nie widzą przed sobą perspektyw na przyszłość.

Domowa produkcja soku z granatów/Fot. arch. Jerzego Kotowskiego OMI

Mimo trudnych doświadczeń ludzie tutaj potrafią się śmiać, wspominać dobre chwile, świętować. Pięknie tańczą. Podziwiałam ich otwartość na drugiego człowieka, zaciekawienie nim, celebrowanie wspólnoty. A już z prawdziwym zachwytem słuchałam ich długich, mądrych toastów. To umiejętność – ba, to sztuka – której uczą się chyba od dziecka.

„Cieszę się, że poznałem Boga. On zmienił moje życie, spojrzenie na świat. Daje mi siłę. Codziennie obdarza mnie cudami” – mówią ci, którzy teraz przychodzą do oblatów.

Być dla innych i z innymi

Nadzieja to nie strategia i plan, to wymiar życia. Już samą swoją obecnością z krzyżem na piersiach misjonarze dają świadectwo o Bogu, który przychodzi do człowieka. Dom oblacki zawsze jest otwarty dla ludzi. Zawsze jest czas na herbatę i rozmowę. Dni (poza liturgią i działalnością administracyjną, dyplomatyczną itp.) wypełniają oblatom też wizyty u ludzi, spotkania, pomaganie w załatwianiu życiowych spraw. Czasem trzeba choćby kupić komuś leki lub… zanieść do lekarza na plecach sparaliżowaną dziewczynę. Zdarzają się też wyjazdy, np. do odległego Krasnowodzka nad Morzem Kaspijskim, gdzie żyje garstka katolików. Celebrowaliśmy tam – u starszych pań, Ormianek – mszę św. Przeżywały wtedy żałobę po zmarłej kilka miesięcy wcześniej siostrze. Pamiętam, jak najstarsza z nich podczas homilii zaczęła obwiniać Boga o tę śmierć, pytać o jej sens i skarżyć się na swe cierpienie. To było mocne doświadczenie, które uświadomiło mi, że o to właśnie chodzi – by liturgia przenikała nasze życie i była odpowiedzią na nasze pytania. Innym razem towarzyszyłam księdzu w odwiedzinach z sakramentem namaszczenia chorych u umierających starszych kobiet. Kiedy je grzebano, wspólnota śpiewała nad ich grobami pieśni wielkanocne, zwiastujące zmartwychwstanie.

Głosić Boga całym sobą

Z opowieści Raisy, którą uważam za matkę Kościoła w Turkmenistanie, wiem, jak trudne były początki oblatów w Aszchabadzie. We dwóch chodzili po domach, pukali do setek drzwi, ale otwierali im nieliczni. Zapraszali do siebie na czaj (herbatę), rozmowę, czytanie Pisma Świętego. Pierwsze Boże Narodzenie spędzili sami. Powoli, z pomocą Raisy, udało im się zyskać zaufanie ludzi. W jednym z kazań w kaplicy aszchabadzkiej słyszałam powtarzane jak refren słowa: „Pokładamy nadzieję w Bogu”. Wtedy też wynotowałam z Reguły zgromadzenia zdanie: „Oczyma ukrzyżowanego Pana patrzymy na świat, krwią Jego odkupiony, żywiąc pragnienie, żeby ludzie, w których nadal trwa Jego męka, poznali także Jego zmartwychwstanie”.

Bóg cię kocha – to prawda, na którą czekają ludzie w Turkmenistanie, podobnie jak i na całym świecie. Głoszą ją pokornie misjonarze nad piaskami pustyni Kara-Kum. „Szczęśliwe miasta, w których żyją mnisi” – mówi turkmeńska poetka Olga. Szczęśliwe miasta, w których Ewangelia jest szeptana, tak by nie gwałcić niczyjego serca i sumienia. Gdzie wiara przekazywana jest jako zaproszenie do autentycznej wspólnoty skupionej wokół Jezusa. Gdzie zwiastuje się miłość i czułość Boga. Kiedy jeden z ojców przed wyjazdem na misję pytał, jak można mówić o Jezusie w muzułmańskim mieście bez znajomości języka i kultury, usłyszał radę: „Będziesz Go głosił całym sobą, całą duszą i ciałem, modlitwą i spojrzeniem. Poznają Chrystusa w tobie, patrząc, jak chodzisz, jak mówisz, jak się modlisz. Będziesz objawiał Go, słuchając innych i myśląc o nich dobrze, błogosławiąc im i współczując. Będziesz głosił Chrystusa, nie wiedząc o tym, nie myśląc nawet – jeśli tylko będziesz z Nim zjednoczony”. Źródło: misyjne.pl