Ludzie wyjeżdżali najwyżej z jedną lub dwoma walizkami. Wszystko więc zostawili w mieście podczas ewakuacji – opowiada oblat pracujący w Kanadzie w rozmowie z Piotrem Ewertowskim.

Ojciec Marek Pisarek OMI pracuje na parafii w Yellowknife na Terytoriach Północno-Zachodnich w Kanadzie. Całe to miasto ewakuowano w związku z pożarami, trawiącymi okoliczne lasy. Oblat opowiada dla misyjne.pl, jak wyglądała ewakuacja, jak trzeba było zadbać o Najświętszy Sakrament, o ludziach, którzy zostawili tam cały swój dobytek oraz ich zmartwieniach.

Piotr Ewertowski (misyjne.pl): Jak obecnie wygląda sytuacja w Yellowknife, gdzie Ojciec pracuje na parafii?

O. Marek Pisarek OMI: W tej chwili wygląda na to, że miastu nic nie grozi. Pożar jest w promieniu 15 km. od Yellowknife, pali się naokoło z trzech stron. Zależy więc dużo od pogody, jak się potoczy sytuacja – czy będzie wiatr czy deszcz. Ten las wokół też jest delikatny – drzewa są bardzo drobne, powiedziałbym, że to zapałki nie drzewa, coś jak młodnik w Polsce. To ma dużo igieł, więc szybko się pali. Yellowknife zbudowane jest na skale. Gleby za bardzo nie ma, więc latem zawsze jest sucho. Na dodatek jesteśmy na końcówce tajgi, zaraz potem zaczyna się tundra, więc te drzewka są coraz rzadsze.

Dodam, że nie tylko Yellowknife jest ewakuowane. Inne miasta nie miały takiego szczęścia i tam niektóre domy spłonęły. Generalnie te pożary i ewakuacje trwają już od maja w Kanadzie. Yellowknife było wcześniej raczej miejscem, gdzie ewakuowana ludność się chroniła jak na przykład z indiańskiej wioseczki Behchokǫ. Nasze miasto jest więc hubem logistycznym. To tutaj przylatują zapasy, żywność i inne produkty, które potem są rozprowadzane po dalszych wioskach. Poza tą jedną jedyną drogą asfaltową, dalej są tylko drogi zimowe albo samolot. Inaczej dostać się nie można.

Ewakuacja musiała być więc trudna. Mieszkańcy wyjeżdżali z całym swoim dobytkiem?

Tak naprawdę ludzie wyjeżdżali najwyżej z jedną lub dwoma walizkami. Niektórzy, co lecieli samolotem, to tylko z podręcznym bagażem. Wszystko więc zostawili w Yellowknife. Cały czas było mówione, że nie trzeba się ewakuować, że jest bezpiecznie i nie warto się denerwować. A potem w środę popołudniu nagle przyszła wiadomość, że wszyscy mają wyjechać do piątkowego popołudnia. Tak jak już wspominałem, położenie Yellowknife jest problematyczne. Nie da się tego miasta ewakuować tak nagle w razie bezpośredniego zagrożenia, dlatego dmuchano na zimne. Cała logistyka w tym wypadku jest bardzo skomplikowana. Yellowknife ma 20 tys. mieszkańców i jest położone ok. 750 km. od najbliższej większej miejscowości. Jest tylko jedna droga przez las i jedna stacja benzynowa na wysokości 300 km od nas. Nie ma tam zasięgu komórkowego, więc trzeba zatrzymywać samochody jak coś się stanie. A nawet jeśli udałoby się dodzwonić po pomoc, to oni też swoją bazę mają kilkaset kilometrów dalej. To są ogromne odległości i przypuszczam, że zarządzili opuszczenie miasta ze względu na bezpieczeństwo logistyczne oraz problemy z nagłą ewakuacją – wiadomo, że jak jest tłum ludzi, to zawsze wybuchnie jakaś panika, będą problemy z porządkiem etc.

Trzeba było ewakuować także Najświętszy Sakrament.

– Mnie to wszystko ominęło, ponieważ byłem już w trasie na ślub. Jak dotarłem do High Level to wtedy dostałem wiadomość, że już wszyscy wyjeżdżają. Był tam wówczas ojciec Luka, który sprawował naszą codzienną mszę o 17:30. Po niej pojawiła się informacja, że zarządzono ewakuację. Trzeba było zadbać o Najświętszy Sakrament, więc ojciec Luka skonsumował całe Ciało Pańskie. Nie było tak dużo konsekrowanych komunikantów, ponieważ konsekrujemy raczej na bieżąco.

Potem wyjechał, jak wszyscy, w pośpiechu. Co nie znaczy, że szybko. Ludzie opowiadali, że 100-kilometorwą drogę do Behchokǫ pokonywali w 4 godziny, ponieważ puszczali po kilka samochodów na raz. Jak inni, tak my, księża, praktycznie wszystko tam zostawiliśmy. To dosyć trudna sytuacja, bo nie wiadomo, co będzie dalej. Ciężko cokolwiek przewidzieć czy zaplanować.

Jak ludzie znoszą tę niepewność?

Zdaje się, że póki co ludzie dość dobrze to znoszą. Pytanie tylko jak długo to będzie jeszcze trwało. Mieszkańców Yellowknife rozlokowano po różnych miastach, głównie w hotelach. Nie są to jakieś tragiczne warunki, ale z drugiej strony wiele osób nie ma jak pracować, a przecież muszą też coś jeść, trzeba czasem gdzieś pojechać. Ci co wyjechali autami są w lepszej sytuacji, ale jak ktoś poleciał samolotem, to dużo gorzej. W Kanadzie często nie ma tak wygodnie jak w Polsce, że wychodzi się z domu i po 5 minutach spaceru jest jakiś sklep spożywczy. Te odległości są dużo większe i ci ludzie muszą zamawiać na przykład taksówki.

Domy, które ludzie zostawili, są zapewne w większości ubezpieczone, więc to nie tak, że w razie pożaru zostaną z niczym. Ale oczywiste jest, że każdy się denerwuje – jak będzie z rachunkami, z pracą, nikt nie wie, co będzie. Najgorsze dla wszystkich jest poczucie bezsilności i to czekanie. Bezczynne czekanie na coś jest najgorsze. Dlatego trzeba sobie znaleźć jakieś zajęcie. W zeszłym tygodniu pomagałem jednej parafii w Edmonton, dzisiaj jadę na ten ślub w Calgary. Próbuję czymś zająć głowę i wykorzystać ten czas pozytywnie, by nie patrzeć na najgorsze. Jak się przyjedzie, to się zobaczy, co będzie.

Warto dodać, że ten powrót tysięcy ludzi to też cała logistyka. Zanim pozwoli się im wrócić, to trzeba wszystko przygotować – przywieźć paliwo, produkty spożywcze, bo przypuszczam, że to co było na półkach w sklepach, to tam zostało, ale nie wiadomo, w jakim jest stanie.

Ojciec przeżył już dwa pożary.

Tak, raz to był wypadek w sali parafialnej. A drugi to podpalenie kościoła podczas tej fali podpaleń trzy lata temu, gdy odbywały się wielkie protesty. Cudem św. Florian ocalił.

Źródło: misyjne.pl