W burzliwym dla ekwadorskiej wsi XXI wieku Hilario i Jackelyn pokazują, jak trzymać się razem. Tak w domu, jak i w lokalnej społeczności. Oto historia transformacji rodziny, która zaowocowała falą zmian w całej okolicy – opowiada Wojciech Ganczarek.
Górski kanton Pedro Moncayo to jednostka podziału terytorialnego położona zaledwie kilkadziesiąt kilometrów na północ od Quito (stolica Ekwadoru). W świecie międzynarodowego handlu ta anonimowa ekwadorska gmina znana jest jako światowa stolica róż. Rzeczywiście, płachty folii spowijające stelaże ogromnych szklarni zdołały zamienić kolory okolicy z zielono-ziemistych w biało-szarawe. Odmienny niż dawniej jest również skład wody, którą niektórzy oceniają jako najbardziej zanieczyszczoną w całym kraju. Dostęp do życiodajnego płynu nie jest w Pedro Moncayo sprawą łatwą, niezależnie od tego, czy chodzi o wodę czystą, czy nie.
Nie ma życia bez wody
Hilario nie urodził się społecznikiem. Do ekologicznego rolnictwa w młodości było mu jeszcze dalej, bo już w wieku 12 lat chodził z przenośną pompą do agrochemii na plecach, zraszając cudze uprawy. A potem było tylko gorzej. – Sprzedawałem truciznę dla roślin i truciznę dla ludzi – śmieje się mężczyzna.
Niski, ciemnowłosy i z czarnym wąsem Hilario należy do pokolenia, które masowo migrowało ze wsi do
miast. Z niewielkiej Esperanzy w kantonie Pedro Moncayo wyjechał do Quito, gdzie zatrudniał się jako kierowca ciężarówek. Z zaoszczędzonych pieniędzy założył sklep z tym, co w stolicy róż schodzi na pniu, czyli właśnie z agrochemią. – Czyli trucizną dla roślin – dodaje. – A gdy już wejdziesz w ten świat, w kapitalizm, to cały czas chcesz więcej. Ja też chciałem mieć więcej, nie potrafię ci teraz nawet powiedzieć po co, ale chciałem więcej, więc założyliśmy z Jackelyn budkę z fast foodem, czyli z trucizną dla ludzi.
W ulicznej restauracyjce pracowali razem, od rana do nocy, 364 dni w roku. Odpoczywali tylko w Wielki
Piątek. Wówczas razem z dwójką dzieci organizowali niewielkie wypady za miasto. I szło im dobrze, szło im doskonale. – Oczywiście chodzi mi o zarobki, bo jeśli chodzi o życie, to życia po prostu nie mieliśmy – precyzuje.
Dolaryzacja Ekwadoru
By mieć jeszcze więcej, zadłużyli się: Hilario rozbudował sklep z agrochemią, wynajął kawałek ziemi i kupił świnie. Mięso zawsze dobrze się sprzeda. Nie wiedział jednak, że w 2000 roku Ekwador pogrąży się w kryzysie, a dolaryzacja kraju sprawi, że zaciągnięte w dolarach kredyty pomnożą swoją wartość kilkukrotnie. Rodzina literalnie zbankrutowała. – Sprzedałem dwa samochody, które wówczas miałem, musiałem oddać worki z agrochemią za półdarmo i zamknąć sklep. I w dalszym ciągu byłem winny bankowi ponad cztery tysiące dolarów – wspomina.
Dwa dni dostępu do wody
Rodzinie zostało nieco kartofli i kawałek wynajmowanej ziemi. Wspólnym wysiłkiem obsadzili poletko, a Hilario poszedł opłacić w gminie dwa dni dostępu do wody.
Jesteśmy na blisko trzech tysiącach metrów nad poziomem morza. W miejscu, gdzie wody spływające z gór nie zatrzymują się na długo, spadając w dół w kierunku wybrzeża. Nie pada tu za wiele. Nurty górskich strumieni kierowane są do kanałów, a ich administracją zajmują się lokalne władze.
– Powiedziano mi, że w przeciągu dwóch miesięcy przyjdzie moja kolej. Ale w dwa miesiące te moje ziemniaki wysuszyłyby się na proch! – opowiada Hilario. Zaczął odwiedzać sąsiadów. A wy nie potrzebujecie wody? – pytał. – Potrzebujemy, ale co możemy zrobić: całą wodę zgarniają plantatorzy róż,
oni mają pieniądze, to milionerzy, nie mamy jak im się przeciwstawić – odpowiadali sąsiedzi. Tak narodziła się lokalna rewolucja chłopska. Hilario razem z sąsiadami poszli siłą zatamować kanały prowadzące do różanych plantacji, woda ponownie popłynęła na poletka lokalnych rolników.
Zmiana sposobu życia
I tak woda stała się impulsem zmian dla życia wiejskich rodzin w całej okolicy. – Bo plantacje róż sprowadziły do Pedro Moncayo nie tylko kryzys wodny, ale i zmieniły rytm życia w kantonie. Ludzie porzucili tradycyjne rolnictwo i zaciągnęli się do pracy w szklarniach. Dzieciaki, które do niedawna spędzały popołudnia z rodzicami w ogródku, teraz zostały bez opieki. A z czasem coraz więcej małżeństw zaczęło się rozchodzić – wylicza Hilario. Do oprysków, pielęgnacji i monotonnego przycinania kwiatów plantatorzy potrzebowali rąk do pracy i w okolicy zaczęli zjawiać się imigranci nawet z dalekiego Peru
czy z Kolumbii. Kobiety i mężczyźni nawiązywali w pracy masę nowych znajomości, co w wielu przypadkach, jak uważa Hilario, skutkowało rozwodami.
Futbol kobiet
– Do tego jeszcze futbol – dodaje mężczyzna. – Gdy właściciele plantacji zaczęli organizować turnieje piłkarskie dla kobiet, wówczas już nie tylko ojcowie, ale także i matki po pracy zajmowały się bieganiem za piłką, a nie swoimi ogrodami czy miniplantacjami. Dzieciaki już całkiem pozostawiono samymi sobie. Wraz ze wzmacniającą się tendencją do pracy na etacie, jedynym wyznacznikiem sukcesu i dobrego życia stawał się pieniądz – kto zarabia go więcej, a kto mniej – a z nim pod rękę idą konsumpcjonizm i indywidualizm.
>>> Tekst pochodzi z „Misyjnych Dróg”. Wykup prenumeratę <<<
Minga – wspólna praca
– Zatraciliśmy wiele wartości – mówi Hilario. – Nawet minga w pewnym momencie stała się jedynie wspomnieniem. Minga to andyjskie określenie na wspólną pracę: sąsiedzi zbierają się, by razem obrabiać pole jednego z członków wspólnoty, następnego dnia pole innego itd. Wodna rewolucja zapoczątkowana przez Hilaria oznaczała m.in. powrót do dawnych praktyk wspólnotowych. Zaczęło się od Junta del Agua, Rady Wodnej złożonej z lokalnych rolników, którzy demokratycznie decydowali o przydziałach tzw. tur na irygację. Zaczął się również powrót do dawnych, niechemicznych praktyk rolniczych, a sam Hilario stał się instruktorem w dziedzinie bokashi, japońskiej techniki przygotowania ekologicznych nawozów i środków ochrony roślin. Kursy agroekologii Hilario organizuje nie tylko na swoim niespełna hektarowym poletku, ale i w okolicznych wioskach z całego kantonu Pedro Moncayo. Jackelyn stoi przy nim. Asystuje. Sama natomiast dowodzi komercjalizacją produktów: ziemniaków, rzep czy sałaty. Grządki plewią i nawożą całą rodziną. – To był długi, złożony proces, ale można powiedzieć, że dzięki temu, że w pewnym momencie zostaliśmy bez niczego, dostrzegliśmy zupełnie inny sposób na życie, inną formę życia – podsumowuje Hilario. – Teraz nie są dla mnie ważne pieniądze. Ważne jest życie.
Ale z czegoś żyć trzeba, dlatego oprócz ekologicznych form produkcji Hilario i sąsiedzi pracują nad wspólnotową formą sprzedaży. Już dziś funkcjonuje miejscowy targ agroekologiczny. Równocześnie rozwijana jest zorganizowana sprzedaż na chłonny rynek stołecznego Quito: z pominięciem pośredników, czyli tak, żeby zysk trafiał do miejscowych rodzin. Do osób, które rzeczywiście pochylają swój grzbiet nad ziemią, by dbać o ziemniaki podlewane krystalicznie czystą wodą spływającą z andyjskich szczytów.
Źródło: misyjne.pl