Filarami naszego codziennego życia są modlitwa, wspólnota, współczucie i pocieszenie – opowiada Małgorzata Kryszyłowicz.
Codziennie modlimy się wspólnie brewiarzem. Każdy adoruje Najświętszy Sakrament przez godzinę. Uczestniczymy we mszy świętej i modlimy się różańcem. Życie duchowe daje nam siły i pomaga. Każda z tych rzeczy jest ważna i potrzebna, ale chciałabym się skupić na modlitwie różańcem. Zapraszamy do niej naszych przyjaciół mieszkających w dzielnicy.
Różaniec
Prawie codziennie różańcem modli się z nami Mimi i Nicole. Oboje są przyjaciółmi Domu Serca już od wielu, wielu lat. I zawsze widzę, jak ważna dla nich jest wspólna modlitwa za ich rodziny, przyjaciół i inne sprawy, które leżą im na sercu. Czasem na różaniec przychodzą dzieciaki z dzielnicy. Nie jest wtedy łatwo skupić się na modlitwie. Cieszy mnie jednak to, kiedy widzę, że mimo wszystko chcą zostać z nami i nie zawsze uciekają do domów, kiedy pada zdanie: „Teraz będziemy się modlić”. Jeden z różańców bardzo dotknął moje serce. Nie modliliśmy się wtedy w domu. Razem z moim bratem wspólnotowym odwiedziliśmy señorę Mary – starszą Panią, która od jakiegoś już czasu nie chodzi, jest obłożnie chora. Wielu rzeczy zapomina, często przekręca fakty, jednak zawsze, gdy nas widzi, na jej twarzy pojawia się radość, że przyszliśmy ją odwiedzić. Siedzieliśmy z nią już prawie godzinę, gdy przypomniało nam się, że jeszcze dziś nie odmawialiśmy różańca. Zaproponowaliśmy jej wspólną modlitwę, na którą zgodziła się z wielką radością. Niezwykłe było widzieć towarzyszącą jej radość.
Wspólnota
Drugim filarem jest życie wspólnotowe. Słyszałam, że wspólnota może być czymś najpiękniejszym, a jednocześnie czymś najtrudniejszym w całej misji. I rzeczywiście, nie jest łatwo żyć z osobami z różnych krajów, różnych rodzin, mających różne upodobania, zainteresowania i temperamenty. Jednak najważniejsze jest to, że wszyscy jesteśmy tu w tym samym celu. W mojej wspólnocie obecnie są osoby z Niemiec, Ukrainy, Salwadoru i Francji. Gdyby nie wspólnota, to nie wiem, czy przetrwałabym tu chociaż jeden dzień.
Trzecim filarem jest współczucie i pocieszenie, czyli apostolat. Czym jest współczucie i pocieszenie w naszej misji? Mały chłopczyk Carlos został adoptowany przez dziadków, ponieważ jego mama jest narkomanką. Don Jose – jego dziadek – pracuje i utrzymuje całą rodzinę. Parę tygodni przed moim przyjazdem do Chile señora Teresa (babcia Carlosa) w ciężkim stanie trafiła do szpitala. Wszystko spadło na głowę Jose. Utrzymanie porządku w domu, gotowanie, zaprowadzanie i odbieranie Carlosa ze szkoły. Ciężko mu pracować, bo nie ma teraz na to czasu. Myślę, że to była ogromna tragedia dla tej dwójki. Drugiego dnia mojego pobytu w Valparaiso poszliśmy ich odwiedzić. Chcieliśmy sprawdzić, jak się mają i dowiedzieć się, w jakim stanie jest señora Teresa. Trochę rozmawialiśmy z don Jose (ja akurat wtedy nic nie mówiłam i mało rozumiałam), potem zaproponowaliśmy wspólną zabawę z Carlosem. Był bardzo szczęśliwy (ja też, bo nie musiałam rozumieć i mówić po hiszpańsku). Po prostu razem się bawiliśmy, śmialiśmy i wygłupialiśmy. W sercu wiedziałam, że ten czas pozwala mu odetchnąć od strachu i smutku, który wiązał się z tym, że jego babcia była chora i leżała w szpitalu. Wychodząc, widziałam też wielką wdzięczność w oczach don Jose. Wdzięczność za to, że z nimi byliśmy, że bawiliśmy się z Carlosem, że on mógł powiedzieć nam, co mu leży na sercu. Wdzięczność za to, że martwimy się o nich i jesteśmy w tym z nimi. W żaden sposób nie pomogliśmy mu w związku z señorą Teresą, jestem jednak pewna, że ta chwila, kiedy byliśmy z nim i jego dzieckiem była dla niego ogromną pomocą. Señora Teresa niestety po pewnym czasie zmarła. Don Jose nie radzi sobie z tym zbyt dobrze. Ciągle szuka jakiejś pracy, żeby móc zapewnić ciepły posiłek i dom dla małego Carlosa.
„Moja jedyna rodzina”
Teraz inna historia. Señora Margarita poznała poprzednią wspólnotę w supermarkecie. Usłyszała Emmę, po akcencie poznała, że jest z USA i zagadała do niej, chcąc ją uprzedzić, że okolica nie jest bezpieczna i żeby na siebie uważała. Señora Margarita większość swojego życia spędziła w USA. Wyjechała w młodości, żeby pracować i zarobić pieniądze, bo w Chile nie było w tych czasach łatwo się utrzymać. Miała tam wielu przyjaciół i dobrych pracodawców. Niestety nie miała wizy – co w tamtych czasach nie było niczym zaskakującym. Zawsze wysyłała pieniądze do swojej siostry, żeby ta przekazała je jej rodzicom. Wróciła do Chile i okazało się, że wszystkie pieniądze, które przekazywała przez siostrę rodzicom, nie trafiały do nich, bo siostra zatrzymywała je dla siebie. W konsekwencji jej rodzice nie chcieli z nią rozmawiać, bo myśleli, że ona sama nie chciała utrzymywać żadnego kontaktu z nimi, i że to ona pierwsza się od nich odwróciła. Była zrozpaczona, ale jako że była w USA nielegalnie – nie mogła dłużej tam zostać. Wróciła do Chile. Sama. Bez żadnego przyjaciela, pracy, rodziny, która chciałaby mieć z nią kontakt. Doszły choroby i życie stało się koszmarem. Jednak spotkała nas i mówi, że jesteśmy „jej jedyną rodziną i osobami, z którymi może porozmawiać”. W czasie pożegnania Przemka, innego wolontariusza z Polski, zapytała nas, czy jest możliwe, żeby się ochrzciła, bo jak się okazało, tylko ona z całej swojej rodziny nie była ochrzczona. Zawsze chodziła do Kościoła i modliła się jak potrafiła, ale nigdy nie przyjęła żadnego sakramentu. Rozpoczęła więc przygotowania i w dniu swoich 70. urodzin została ochrzczona, a jej chrzestnymi byli Sego i Felipe – członkowie obecnej wspólnoty Domów Serca w Chile.
Powrót
Moja misja tutaj dobiegła już końca. Było ogromne sprzątanie domu, gotowanie, ostatnie zakupy i roznoszenie ulotek. Zaczęliśmy nasze pożegnanie uroczystą mszą w intencji mojej i Josue (brata ze wspólnoty, który wyjeżdżał w tym samym czasie). Było to podziękowanie Bogu za nasz czas w Chile. Mszę odprawił nasz przyjaciel. Było naprawdę dużo osób – i to osób, których nie spodziewałam się tam zobaczyć. Przyjechali nawet nasi przyjaciele z Santiago, by pomóc nam w przygotowaniu i być z nami w tym czasie. Msza była piękna – ostatnia z oprawą muzyczną „chilijską i przede wszystkim z ogromem przyjaciół z dzielnicy, którzy normalnie na mszy się nie pojawiają. Wieczór był bardzo intensywny. Był to czas rozmów z przyjaciółmi, ostatnich zdjęć, uścisków, uśmiechów, dobrych rad, żarcików i słów pożegnań. Piękny czas, w którym mogłam podziękować każdemu, kto był dla mnie w ciągu tych 14 miesięcy jak rodzina.
***
A może Ty myślałeś o wyjeździe na misje? Domy Serca organizują wyjazdy na wolontariat w przedziale czasowym od 14 do 24 miesięcy do 40 domów w 26 różnych krajach. W najbliższym czasie organizowane są spotkania informacyjne (21-22 października). Zapisz się na spotkanie i dowiedz się, jak zostać wolontariuszem: https://domyserca.pl/zostan-wolontariuszem/
Źródło: misyjne.pl