W grudniu 2023 r. minęło 80 lat od męczeńskiej śmierci oblata – ojca Ludwika Wrodarczyka. Był duszpasterzem, administratorem parafii pw. św. Jana Chrzciciela w Okopach – we wsi położonej w diecezji łuckiej, na Wołyniu. Był też ofiarą zbrodni Ukraińskiej Armii Powstańczej (UPA) w czasie rzezi wołyńskiej. Po śmierci – za pomoc Żydom – został zaliczony do grona Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.
Obecnie trwa jego proces beatyfikacyjny. Wicepostulatorem procesu jest o. Marek Rostkowski OMI, z którym rozmawiał Maciej Kluczka.
Maciej Kluczka (misyjne.pl): Proces beatyfikacyjny o. Ludwika Wrodarczyka trwa już od kilku lat. W tym czasie były okresy bardziej intensywnej pracy, ale były też okresy przestoju. Z czego wynikały?
Marek Rostkowski OMI: – Proces miał wiele zawirowań, był przenoszony z diecezji do diecezji, kilka razy był rozpoczynany na nowo. W końcu w maju 2016 r. rozpoczął się w diecezji w Łucku na Wołyniu, a więc w tym przypadku w diecezji śmierci osoby, której dotyczy taki proces.
A więc tak, jak przewiduje to prawo kanoniczne?
– Zgadza się. Obecnie jesteśmy na etapie kończenia fazy diecezjalnej. Kończą się przesłuchania świadków zgłoszonych przez postulatora. Możliwe, że zostaną dołączone jeszcze zeznania kilku osób.
A czy są wśród nich bezpośredni świadkowie męczeństwa o. Ludwika?
– Takich osób już nie ma. Od tamtych wydarzeń mija 80 lat, wiele osób już nie żyje. Głównym dowodem w procesie będzie opinia męczeństwa, która jest obecna pośród ludu Bożego – proces ma ją udowodnić, potwierdzić.
Albo obalić.
– Oczywiście. Na tym etapie procesu widzimy już jednak, że ta opinia się potwierdza.
A co było powodem komplikacji, które napotkał proces beatyfikacyjny?
– Teraz to oczywiście wojna. Wcześniej prace utrudniała pandemia, bardzo długi lockdown w Ukrainie, który uniemożliwił przemieszczanie się pomiędzy województwami. Uczestnicy procesu mieszkają w czterech różnych regionach Ukrainy, dlatego dotarcie na posiedzenie trybunału prowadzącego proces często graniczyło z cudem. Raz udało się odbyć sesję wyjazdową, a później wyłącznie w formie zdalnej, co oczywiście nie zaspokaja potrzeb procesu. Pewne zadania muszą być wykonane osobiście. Udało się już zebrać prawie całą dokumentację, jest opracowywany raport komisji historycznej. I dzięki temu mamy wiele źródeł informacji na temat przyczyny śmierci o. Wrodarczyka, jak również przebiegu męczeństwa. Można powiedzieć, że śmierć o. Wrodarczyka została spowodowana nienawiścią sprawczą, nienawiścią do wiary. Potrzebne są jeszcze dwie, trzy sesje na miejscu, w Łucku, później trzeba przygotować całą dokumentację, która zostanie przekazana do Watykanu.
Ile to w sumie może potrwać? Rok? Dwa?
– Wszystko zależy od sytuacji w Ukrainie. W najbliższym czasie będziemy wnioskować o przeniesienie archiwum akt z Łucka (gdzie jest przechowywana dokumentacja procesowa) do Polski. Chodzi o względy bezpieczeństwa. W Ukrainie cały czas trwa wojna, każda chwila to ryzyko bezpowrotnej utraty tych dokumentów. To nie musi być bezpośrednie bombardowanie tego miejsca, ale może dojść do sytuacji, gdy jakaś zbłąkana rakieta trafi w łucką kurię i dojdzie do tragedii. A znajdujące się tam dokumenty stanowią ogromną wartość dla całego procesu. Tam są m.in. oryginalnie spisane świadectwa świadków tamtych wydarzeń.
Co to za dokumenty?
– Część dokumentów i pamiątek posiada rodzina o. Wrodarczyka. Innych dokumentów za dużo nie ma. Pamiętajmy, że ojciec Ludwik zaczął pracę na Wołyniu pod koniec sierpnia 1939 r., czyli tuż przed wybuchem II wojny światowej. Szybko więc przyszła sowiecka okupacja. Do tego należy dołączyć problem samego położenia parafii w Okopach. Ta wieś leżała 2 km od granicy polsko-sowieckiej, to był koniec Rzeczpospolitej, koniec – można powiedzieć – cywilizowanego świata. Nikt tam nie zajmował się dokumentowaniem życia, fotografią, nikt nie prowadził pamiętników. Dodatkowo, archiwa w Ukrainie – po II wojnie światowej – zostały w dużej mierze zniszczone.
Okupanci sowieccy, którzy bardzo dotkliwie inwigilowali osoby duchowne, akurat na te tereny nie dotarli. Nie ma więc na o. Ludwika żadnych spisanych donosów. Dokumentacja od strony państwowej jest więc bardzo uboga, praktycznie nie istnieje. Natomiast bardzo bogate są archiwa rodzinne i świadectwa świadków, czyli to, o co Pan pytał.
A archiwa rodzinne w dużej mierze składają się z listów, które o. Wrodarczyk pisał do bliskich?
– Do wiosny 1943 r. ojciec Ludwik prowadził bardzo bogatą i regularną korespondencję z rodziną. Ostatni list jest właśnie napisany wiosną 1943 r. Pół roku później zginął. Są więc dokumenty, które są w posiadaniu rodziny. Są też archiwa zakonne, ale to jest dokumentacja bardziej urzędowa.
Powiedzmy trochę więcej o tej korespondencji rodzinnej.
– Listy do rodziny są bardzo ważnym źródłem informacji, bo o. Ludwik pisał bardzo obszerne, długie korespondencje. Opisywał szczegóły swojego życia, gdzie jest, czym się zajmuje. Dodatkowo, to wszystko ma podłoże teologiczne. Pisał do rodziny, starając się mobilizować do modlitwy za misje, w intencji pracy, którą wykonywał. Opisywał też trudne warunki swojego życia, różnice w życiu Wołynia w stosunku do Śląska, z którego pochodził, Wielkopolski, w której pracował i Kodnia, gdzie był krótko przed wyjazdem. Pisał, że na Wołyniu czas się zatrzymał. Jego praca – co oczywiste – miała głównie charakter religijny, duszpasterski. Działał też na płaszczyźnie społecznej. Pomagał ubogim niezależnie od ich wyznania. Leczył, jego pasją było ziołolecznictwo. Jest na ten temat wiele świadectw pochodzących z lat 60. i 70. Pierwszy postulator – o. Augustyn Miodek – spisał je. Te dokumenty przechowywane są we wspomnianym archiwum w Łucku.
W czasie rzezi wołyńskiej ludzie ginęli głównie z powodu swojej narodowości. Czy jednak głównym „powodem” śmierci o. Ludwika Wrodarczyka była jego wiara – to, że był osobą duchowną?
– Tak, to, że był księdzem katolickim. Jego śmierć można porównać do prześladowań unitów. Można tu wspomnieć śmierć św. Jozefata Kuncewicza czy św. Andrzeja Boboli, którzy zostali zabici dlatego, że byli księżmi katolickimi. Morderstwo o. Ludwika było więc motywowane nienawiścią do tego obrządku, do Kościoła katolickiego. Na to nałożyła się nienawiść etniczna, narodowościowa. Wołyń w większości był zasiedlony przez ludność prawosławną, to nie był Kościół grekokatolicki. Grekokatolicy, w większości, zamieszkiwali tereny Lwowszczyzny. Z kolei na Wołyniu większość mieszkańców była wyznania prawosławnego. Oni najpierw przeżyli presję rusyfikacji, a po 1918 r. – polonizacji. Dlatego zrodziła się w nich nienawiść do Polaka – katolika. Obie te tożsamości powodowały złe konotacje.
Można powiedzieć, że ojciec Ludwik był bardzo skutecznym misjonarzem.
– Ojciec Ludwik udał się w podróż misyjną i pobudzał na tych terenach życie religijne. Pojechał w okolice Berdyczowa, dotarł aż i do Żytomierza. Po drodze ochrzcił kilka tysięcy osób, kilkuset chorym udzielił sakramentu namaszczenia. Połączył związkiem małżeńskim kilkaset par. Ludzie, których spotykał, często nie widzieli księdza katolickiego od 20 lat, od rewolucji październikowej. Był pierwszym kapłanem, który tam dotarł.
Ostatni odpust św. Jana Chrzciciela, który odbył się w parafii w Okopach, zgromadził kilka tysięcy osób. To była wielka manifestacja wiary. Biskup łucki ze względu na stan zdrowia udzielił delegacji kilku księżom, aby mogli bierzmować. Tego dnia księża udzielili sakramentu bierzmowania kilku tysiącom dorosłych ludzi, w różnym wieku. Kilka tysięcy osób, w większości przybyłych ‘zza kordonu’, przyjęło Komunię świętą Ta manifestacja wiary mogła doprowadzić do niechęci, czy wręcz nienawiści wobec o. Ludwika Wrodarczyka. Jedną z przyczyn mogło być też to, że o. Ludwik wyleczył syna bogatego rolnika, który żył w sąsiedniej wiosce. Ten chłopak razem z ojcem przeszli na obrządek rzymskokatolicki i to mogło wzbudzić silną nienawiść do misjonarza oblata. Podkreślić trzeba, że o. Ludwik był jedynym kapłanem, którego w tamtym czasie porwano i wywieziono. Innych duchownych mordowano na miejscu. Najprawdopodobniej chciano wykorzystać jego zdolności lecznicze. Miał leczyć bojowników UPA, którzy rezydowali w sąsiedniej wiosce. On odmówił, żądając, by najpierw się nawrócili.
A czy są materiały, które opisują męczeńską śmierć o. Ludwika?
– Są zeznania świadków, które jednak różnią się co do dokładnej daty śmierci o. Wrodarczyka. Nie można więc jej precyzyjnie określić. To 6 albo 7 grudnia 1943 r. Pewne jest, że 6 grudnia wieczorem doszło do napadu na wioskę Okopy i do porwania o. Ludwika. Do śmierci doszło najprawdopodobniej następnego dnia, po nocnym przesłuchaniu. Banda UPA napadła na Okopy, zniszczyła wieś, napadła także na kościół. Na miejscu została zakrwawiona koloratka, urwane guziki od sutanny. W kościele znaleziono zwłoki dwóch kobiet (18-latki i 90-letniej staruszki), które broniły księdza przed wywózką. Obie zostały zamordowane w sposób brutalny. Po ojcu Wrodarczyku śladu nie było. Świadkowie mówili, że przywiązanego do sań ciągnięto go do drugiej wioski.
A co z jego grobem?
– Wieś Okopy nie istnieje, jest tylko cmentarz, który założył o. Ludwik. Jest tam też tablica upamiętniająca to, że był pierwszym i ostatnim proboszczem miejscowej parafii. Tablicę postawili ojcowie oblaci w setną rocznicę śmierci misjonarza oblata.
Samego grobu nie ma. Leon Żur – jeden ze świadków w procesie – całe wydarzenie opisał w sposób hagiograficzny, porównując śmierć o. Ludwika do śmierci męczeńskiej Andrzeja Boboli. Dotychczas opierano się właśnie na jego zeznaniach. Nie mamy jednak pewności i dowodów, że dokładnie tak wyglądały te dramatyczne chwile.
Natomiast znaleźliśmy świadectwa, które zostały spisane w 1991 r., w czasie pierwszego pobytu oblatów w pozostałościach po wsi Okopy. Autorem jednego z nich jest siostrzeniec o. Ludwika. Chłopak nagrał opowiadania syna gospodarza, w stodole którego o. Wrodarczyk został zamordowany. Ten kilkunastoletni chłopak podglądał te dramatyczne chwile przez dziurę w sąsieku (części stodoły, w której składa się zboże). Nagrane świadectwo nie zostało spisane, ale ukryte. Autor bał się, że mogą go spotkać za to złe konsekwencje. Według tego nagrania ojciec Ludwik był w tej stodole rozciągnięty na ziemi, na klepisku. Był torturowany, dwóch bojowników UPA trzymało go za ręce i za nogi. Był wśród nich Ukrainiec, który był znany z okrucieństwa: rozcinał klatki piersiowe i wyrywał serca, później je kłuł, aż przestawało bić). Miał on wtedy powiedzieć: „Tak polskie serce kończy swój żywot”. Ojciec tego chłopaka, właściciel gospodarstwa, ukrył ciało o. Ludwika gdzieś obok stodoły, prawdopodobnie w gnojowisku. Wczesną wiosną, gdy zbliżała się ofensywa sowiecka – z obawy, żeby nie został oskarżony, że on brał udział w morderstwie – przeniósł jego ciało gdzieś na pole. Dokładnie jednak nie wiadomo gdzie, bo w latach 50. została przeprowadzana melioracja tych pól i łąk i cały teren został przekopany. W 1991 r. próbowano te zwłoki odnaleźć, wyznaczono specjalny teren poszukiwań, ale nie udało się. Przez biskupa został więc stwierdzony brak grobu i miejsca pochówku.
Zapytam jeszcze o sytuację, która pokazuje charyzmę o. Ludwika. On miał szansę wyjechać z Wołynia zanim zaczął się ten najbardziej niebezpieczny okres dla Polaków?.
– Po pierwsze trzeba sobie uświadomić, że w tamtym czasie i na tamtych terenach nie działała komunikacja. To był koniec Polski, telefony w tamtych regionach nie działały. Poczta również. Władze zakonne były wtedy rozproszone, nie było żadnej koordynacji ze strony polskiej prowincji która wtedy była na terenach zajętych przez Niemców.
Ale faktycznie, o. Ludwik miał możliwość powrotu. Biskup łucki pozostawił administratorom parafii na terenie tej diecezji wolną rękę. Kilkunastu księży wyjechało. To wszystko zostało udokumentowane w pracach przygotowanych na 80-lecie zbrodni wołyńskiej (m.in. w pracach państwa Siemaszków). Ojciec Ludwik zwrócił się do dziekana w Sarnach, księdza infułata Antoniego Chomickiego, późniejszego patriarchy Wołynia i Podola. Pytał go, czy ma wyjeżdżać, czy zostać. Dziekan powiedział wtedy: „Ty jesteś dobrym człowiekiem, leczysz ludzi, nic ci nie grozi”. Informacja o śmierci, o zabójstwie o. Ludwika, do księdza dziekana dotarła dopiero w kwietniu 1944 r. (czyli prawie pół roku po tej zbrodni). Ksiądz Chomicki w zeznaniach, które zostały nagrane, płakał, mówiąc, że do końca życia będzie sobie to wyrzucać, bo mógł mu kazać wyjechać i go ochronić przed śmiercią. Oczywiste jest jednak, że decyzja o pozostaniu na Wołyniu była świadomą decyzją o. Ludwika.
Jest także wiele innych świadectw na ten temat.
– Benedykt Halicz, pochodzenia żydowskiego–– późniejszy profesor Uniwersytetu Łódzkiego, który przez dwa lata ukrywał się u o. Wrodarczyka jako organista, napisał w zeznaniu, że gdy pewnego dnia spacerował z nim po wiosce, mówił do niego, że chyba lepiej uciekać. A o. Ludwik odpowiedział wtedy, że może jednak zostaną i nawet jeśli zostaliby męczennikami, to dla miejscowej ludności, a może nawet i dla członków UPA, byłoby to jakieś świadectwo. O. Ludwik miał nadzieję, że nawet gdyby doszło do najgorszego, to mogłaby z tego wypłynąć jakaś łaska. Pan Halicz przyłączył się później do partyzantki sowieckiej, zrobił karierę w rządzie PKWN (Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego to samozwańczy, marionetkowy organ władzy wykonawczej w Rzeczypospolitej Polskiej, działający od 21 lipca do 31 grudnia 1944 na obszarze zajmowanym przez Armię Czerwoną po okupacji niemieckiej – przyp. red.). Te zeznania są poświadczeniem gotowości oddania życia przez misjonarza oblata. Ojciec Ludwik Wrodarczyk faktycznie zgadzał się na ten scenariusz, na męczeństwo.
Wcześniej wspomniałem, że na tych terenach komunikacja była bardzo utrudniona, to fakt. Jednak o. Ludwik wiedział, co mu grozi. Rzeź wołyńska zaczęła się przecież już wiosną 1943 r., apogeum tego dramatu przypadło na 11 lipca – to krwawa niedziela. Przez cały ten czas trwały napady, palone były wioski, dochodziło do masowych morderstw. Informacje na ten temat krążyły więc między ludźmi. A do zabójstwa doszło w grudniu. Ojciec Ludwik miał więc wiele czasu na przemyślenie swojej sytuacji i na decyzję o wyjeździe. Nie zrobił tego. Został z tymi, którym chciał służyć.