Dla ludzi, który są odrzuceni przez społeczeństwo wiadomość o tym, że Bóg ich kocha jest rewolucją
i największym szczęściem. Są tacy, którzy nie tylko mówią o tej miłości, ale także potwierdzają ją swoją obecnością i działaniem – mówi w rozmowie z Michałem Jóźwiakiem Helena Pyz.
Helena Pyz to świecka misjonarka świecka, członkini Instytutu Prymasa Wyszyńskiego, kawaler „Orderu Uśmiechu”, bohaterka filmu „Jutro czeka nas długi dzień” (2019 r.). Pracuje w Ośrodku Jeevodaya od 1989 r. Wspiera on osoby dotknięte trądem i ich rodziny. Przyjmuje około 10 tys. pacjentów rocznie. W internacie mieszka niemal 300 dzieci, którym zapewnione jest utrzymanie i edukacja. Stali mieszkańcy to w większości katolicy i hinduiści.
Michał Jóźwiak (Misyjne Drogi): Każdy z nas ma jakiś rytm dnia, pewną rutynę i przyzwyczajenia. Jak wygląda Pani misyjna codzienność?
Helena Pyz: – Co Pan rozumie przez termin „misyjna”?
Misyjna, czyli dająca świadectwo tego, że jesteśmy katolikami, że wierzymy w Boga i że On staje się dla nas Kimś najważniejszym. W Ośrodku Jeevodaya ta działalność ma chyba specyficzny charakter misyjny ad gentes?
– Bycie misjonarzem oznacza głoszenie Chrystusa. Ja niczego takiego nie robię. Nie głoszę kazań i katechez.
A swoim działaniem?
– Każdy z nas jest zobowiązany, by głosić swoim działaniem Dobrą Nowinę. Misją jest właściwie wszystko – bycie dziennikarzem, matką, ojcem, nauczycielem, żołnierzem. Może lepszym słowem będzie „świadczenie”?
Czyli jednak jest Pani misjonarką. To świadczenie, życie Bogiem i Ewangelią, jest elementem misji. Ale dobrze, możemy pozostać przy tym słowie. Chciałbym jednak wrócić do pytania o rutynę. Jakie są stałe elementy Pani dnia?
– Stałym punktem jest msza święta. Zazwyczaj jest o 6.30 rano. Uczestniczą w niej chętnie między innymi dzieci z internatu i leprozorium. A po wspólnej modlitwie mamy śniadanie.
I co na to śniadanie?
– Ja najczęściej piję kawę i zjadam do tego ciapatę z warzywami. Czasem pojawiają się sery, jeśli akurat je mamy. Dzieci natomiast bardzo lubią ryż. Dla Hindusów jedzenie ryżu trzy razy dziennie to żaden problem, a wręcz przyjemność.
Potem przychodzi czas na pracę?
– Tak, dorośli biorą się za pracę, dzieci przez godzinę porządkują dom, a później szykują się do szkoły. Pomocy lekarskiej dla mieszkańców naszego ośrodka udzielam oczywiście całodobowo. W środy i czwartki pracuję w przychodni otwartej dla ludzi z zewnątrz.
Jakiej pomocy najczęściej szukają?
– Przychodzą z bardzo różnymi dolegliwościami. Paradoksalnie chyba najrzadziej przychodzą z trądem. Wykrywamy go przypadkowo. Pojawiają się osoby z chorobami przewlekłymi. Czasem są też rodzice z dziećmi z wyraźnymi opóźnieniami w rozwoju. Wierzą, że „biały lekarz” będzie w stanie jakoś temu zaradzić. Przychodzą oczywiście najbiedniejsi, bo udzielamy pomocy nieodpłatnie. Ci, których na to stać idą gdzie indziej. Zdarza się, że pacjenci z trądem przyjeżdżają do nas z wiosek i miejscowości oddalonych o kilkaset kilometrów.
Kiedy przychodzi czas na przerwę?
– Zazwyczaj około trzeciej idę na poobiednią sjestę. Po szkole dzieci spędzają czas na powietrzu. Bawią się, grają. Wieczorem, około szóstej, mamy różaniec, a w czasie Wielkiego Postu drogę krzyżową. Po kolacji dzieci jeszcze odrabiają lekcje, a ja korzystam z odrobiny ciszy i mogę trochę popracować. Chociaż tutaj co chwilę ktoś z czymś przychodzi, żeby porozmawiać. Więc prawdziwy spokój mam wtedy, jak już wszyscy pójdą spać (śmiech).
Mówiła Pani o pracy. A co z odpoczynkiem? Ma Pani jakąś odskocznię?
– Sama nie wiem, przy czym najlepiej odpoczywam. Jak już mam chwilę dla siebie, to chyba lubię się po prostu lenić albo czytać literaturę piękną. To daje mi radość. I rozmowy przy herbacie. Lubię ludzi, więc nie żałuję im swojego czasu.
Porusza się Pani na wózku inwalidzkim. Czy to znaczy, że codzienność jest bardziej wymagająca?
– Nie, kalectwo to nie problem. To jakieś ograniczenie w poruszaniu się, ale nie ma dla mnie większego znaczenia.
Wróćmy do świadczenia. Ma Pani poczucie misji, że dla tych ludzi jest osobą, dzięki której oni doświadczają Bożej miłości?
– Mam świadomość, że to nie ja leczę, tylko Pan Bóg. To, czy leki zadziałają czy nie zależy od woli Bożej. Mam tę umiejętność leczenia od Niego. W tym sensie wiem, że jestem narzędziem w ręku Pana Boga, ale to mój punkt widzenia. Jak patrzą na to ludzie – to już inna sprawa. Mam często w głowie słowa świętej Matki Teresy z Kalkuty, żeby w każdym człowieku widzieć Chrystusa. A czy pacjent odczuwa moją obecność, jako troskę Pana Boga – tego nie wiem. Jestem dla moich pacjentów bardzo surowa i wymagająca. Czasem mi zależy bardziej na ich zdrowiu niż im samym.
Świadczy Pani też swoją codzienną obecnością na mszy świętej.
– Zgadza się. Na to wszyscy zwracają uwagę. Jak nie ma mnie na mszy, to wiadomo, że coś się stało. Od razu pojawiają się pytania, czy jestem chora albo czy nie stało się coś złego. Mieszkańcy są przyzwyczajeni, że choćbym zaspała i spóźniona „wpadła” na mszę, to jednak zawsze na niej jestem. Tak samo zawsze jestem na wieczornej modlitwie. Trzeba dawać przykład dzieciom. Nie można od nich wymagać, żeby się modliły jeśli sami się na modlitwie nie pojawiamy. To jest mobilizujące. To, że tarabanię się tam na wózku, co wymaga większego wysiłku niż dojście na własnych nogach, też daje im trochę do myślenia. Dzieciaki wiedzą, że pod tym względem nie pozwalam sobie na słabość.
Zwraca Pani uwagę innym, gdy zaniedbują modlitwę?
– Oczywiście, zawsze dopytuję o powody. Słyszę najczęściej, że ktoś zaspał, a to przecież żadne wytłumaczenie. Katolików staram się pilnować tym bardziej, że jestem matką chrzestną niektórych z nich.
Pytania o Boga od dzieci też się zdarzają?
– Bardzo często.
Co im Pani mówi?
– Przede wszystkim to, że Bóg ich kocha. Dla ludzi tak biednych i często odrzuconych ten przekaz jest absolutnie najważniejszy i podstawowy. Bycie z nimi jest dla nich najważniejsze. Bo reszta nie chce ich w ogóle zauważać, są wypychani przez społeczeństwo na margines. Nie można dać im niczego ważniejszego niż obecność, uwaga, wysłuchanie, rozmowa.
Źródło: misyjne.pl