– Czuję oczywiście odpowiedzialność za to, co robi Kościół, ale ważne jest, żebyśmy pamiętali, że zło wyrządzone przez ludzi nie zmienia tego, Kim jest Pan Bóg. Młodzi odchodzą, jeśli nie widzą żywego Kościoła, czyli takiego, który się spotyka z innymi, rozwija, działa, pomaga i daje radość – mówi Tomasz Maniura OMI w rozmowie z Michałem Jóźwiakiem.
Michał Jóźwiak: Kiedy mówimy o ewangelizacji młodzieży to od razu myślimy o TikToku, Instagramie, Facebooku. Ojciec z kolei wybiera zupełnie inne duszpasterskie narzędzia.
Tomasz Maniura OMI: – Tak, ja przyjąłem zdecydowanie inną strategię (śmiech).
Przejechał Ojciec z młodzieżą w ramach wypraw rowerowych prawie… 60 tys. kilometrów!
– Obecność treści katolickich w mediach społecznościowych jest ważna, ale więcej dobrej roboty zrobi się przez prawdziwe spotkania, a nie przez te wirtualne.
Tyle, że teraz, jak to pokazał czas pandemii, ale też i wcześniej było już widać wyraźnie, że świat młodzieży zmaga się z jednym wielkim kryzysem relacji. Na wielodniowych wyprawach udaje się tworzyć trwałe więzi i później przekładać je na codzienność wspólnoty i życie sakramentami?
– Różnie to bywa. Nigdy nie ma stuprocentowej pewności, że zbuduje się coś trwałego. Ale to dobry punkt wyjścia i dobre zaproszenie do tego, żeby w Kościele budować swoją relację z Bogiem i z innymi ludźmi. Na takiej wyprawie jesteśmy ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę przez pięć lub sześć tygodni. Śpimy na dziko, spontanicznie prosimy o nocleg w miejscu, w którym akurat zastanie nas wieczór. Wszystkie codzienne przywiązania zostawiamy w domu: szkołę, pracę, problemy osobiste. To wszystko sprzyja temu, żeby się ze sobą spotkać bardzo blisko. Dodatkowo trudy podróży obnażają to, kto kim jest. Już po kilku dniach opadają maski i ludzie stają się prawdziwi, przestają udawać. Żeby spotkać się z Bogiem i z drugim człowiekiem, najpierw trzeba się spotkać z samym sobą. Trzeba pozbyć się wizerunku, jaki chcielibyśmy mieć i zderzyć się z prawdą o samym sobie.
W internecie łatwo jest stworzyć sobie wizerunek. Ekstremalne wyprawy weryfikują te wyobrażenia o innych i o sobie?
– Takie wyprawy są idealną przestrzenią do tego, żeby zrzucić maski. Najpierw – zobaczyć się „w lustrze” i poznać trochę lepiej siebie. Nie tylko w sytuacjach wygodnych, kiedy siedzimy sobie na kanapie i wszystko jest super, ale w deszczu, błocie, zmęczeniu, upale. Czynników, które mogą irytować jest w grupie całe mnóstwo. Jedni jadą wolnej, inni szybciej – trzeba dużo wzajemnego zrozumienia i pokory, żeby zaakceptować ograniczenia, które mamy. Dobrze jest też otwarcie uznać, że z niektórymi łatwiej nam budować relacje, a z innymi trudniej. To normalne, że ktoś nam się bardziej lub mniej podoba. Ale na wyprawie nie da się uciec od grupy. Wspólnie jemy, śpimy i jesteśmy sobie potrzebni.
W pracy lub w szkole wygląda to inaczej.
– Zgadza się. Przemęczymy się kilka godzin z jakąś osobą, ale później wracamy do domu i możemy odetchnąć. Te wyprawy rowerowe są ekstremalne ze względu na wysiłek fizyczny, ale także ze względu na ten aspekt relacji. Człowiek może siebie sprawdzić w naprawdę skrajnych emocjach i sytuacjach.
Podobnie jest choćby w życiu małżeńskim. Przed ślubem na randkach pokazujemy się z jak najlepszej strony, chodzimy w przyjemne miejsca, problemów jest niewiele. Relacja przechodzi próbę dopiero wtedy, kiedy dzieją się rzeczy trudne. Dla niektórych młodych małżeństw te chwile przychodzą dopiero po ślubie, kiedy pojawiają się dzieci, do tego dochodzą problemy finansowe i inne.
– Tak, te nasze wyprawy to takie życie w pigułce. Warto się czasem sprawdzić, a nie zrobimy tego, jeśli nie wyjdziemy ze swojej strefy komfortu. Kiedy słuchamy kazania lub konferencji, na przykład o cierpliwości, to siedząc na wygodnej ławce w kościele, można sobie myśleć: o tak, to dokładnie o mnie, jestem cierpliwym człowiekiem. A do tego łaskawym i skorym do przebaczania (śmiech). Ale to w tej trudnej codzienności ujawnia się to, kim naprawdę jesteśmy. I wcale nie jest tak, że mamy złe intencje i chcemy ukrywać przed światem prawdę o sobie. Nie. Nam się po prostu wiele rzeczy wydaje. Bardzo lubię ten fragment z Ewangelii: „Dwóch ludzi przyszło do świątyni, żeby się modlić, jeden faryzeusz a drugi celnik. Faryzeusz stanął i tak w duszy się modlił: »Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam«. Natomiast celnik stał z daleka i nie śmiał nawet oczu wznieść ku niebu, lecz bił się w piersi i mówił: »Boże, miej litość dla mnie, grzesznika!«. Powiadam wam: Ten odszedł do domu usprawiedliwiony, nie tamten. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się uniża, będzie wywyższony»” (Łk 18, 10-14). Ten fragment pokazuje, że trzeba stanąć w prawdzie o sobie. Bóg taką postawę docenia.
Skąd się biorą te iluzje o nas samych i o innych?
– Z tego, że mało żyjemy. Siedzimy przed ekranami telewizorów i smartfonów, ale nie angażujemy się i nie budujemy relacji. I kiedy dochodzi do prawdziwych spotkań, okazuje się, że trzeba wysiłku, żeby ze sobą wytrzymać, żeby siebie znosić. Na jednej z wypraw były ze sobą dwie najlepsze przyjaciółki. Od dzieciństwa były nierozłączne. Po kilku dniach wspólnej jazdy okazało się, że chłopacy oglądają się tylko za jedną z nich. I już był konflikt, dramat, zawiść, koniec przyjaźni. Wydawałoby się, że jedna dziewczyna powinna się cieszyć szczęściem drugiej, przecież się przyjaźnią, a tu niestety rozczarowanie.
Wystarczyła jedna poważna próba, żeby prawda o relacji wyszła na jaw. Ale chyba nie można tak zostawić sytuacji. Trzeba próbować jakoś ją naprawiać.
– I od tego jest duszpasterz (śmiech). Nie może się skończyć na wkurzeniu, irytacji. Trzeba te relacje wtedy mądrze poprowadzić, a przynajmniej zaproponować pewne Boże rozwiązania.
Z jakimi pytaniami i problemami młodzi do Ojca najczęściej przychodzą?
– Na pierwszym miejscu są pytania o wybór życiowej drogi. Chłopacy nie wiedzą, czy się hajtać, czy iść do seminarium. Chcą jakiejś recepty na to, żeby umieć rozpoznać swoje powołanie. Ale ostatnio wielu młodych ludzi przychodzi do mnie i mówi: angażuję się w duszpasterstwo, bo nie chcę żyć jak moi rodzice…
Mocne.
– Bardzo mocne. I to nie są pojedyncze przypadki. Słyszę takie słowa coraz częściej. To pokazuje kryzys rodziny, kryzys przekazywania wartości, kryzys autorytetu rodziców. Dramat. Bo na tym najbardziej podstawowym poziomie brakuje relacji i wzajemnego zaufania. Z tego biorą się inne problemy w życiu.
Dobrze, że część młodzieży szuka w Kościele odbudowy, lepszej drogi niż ta, która została im zaproponowana w rodzinie. Nie można jednak nie zauważyć, że Polska jest najszybciej laicyzującym się państwem w Europie. Z czego to wynika?
– Z liczbami nie ma co dyskutować. Rzeczywiście, pod tym względem jest źle i widać to gołym okiem. Przyczyn jest wiele, ale trzeba sobie powiedzieć wprost, że Kościół stracił autorytet. Jeszcze pięć lat temu ksiądz cieszył się jako takim zaufaniem. Dzisiaj to już przeszłość. Mówiliśmy wcześniej o rodzinach. W Kościele też zadziało się wiele zła i wychodzi to na światło dzienne. Ale nie chciałbym, żeby to, co zrobił taki czy inny hierarcha albo ksiądz burzyło nam wspólnotę, którą próbujemy budować wokół Jezusa. Czuję oczywiście odpowiedzialność za to, co robi Kościół, ale ważne jest, żebyśmy pamiętali, że zło wyrządzone przez ludzi nie zmienia tego, Kim jest Pan Bóg.
Młodzi odchodzą, jeśli nie widzą żywego Kościoła, czyli takiego, który się spotyka z innymi, rozwija, działa, pomaga i daje radość. Taki Kościół chcemy proponować młodym w naszym duszpasterstwie i chociażby na Festiwalu Życia.
Tylko taki Kościół może być wiarygodny i jest w stanie przyciągać.
– Tak, ludzie idą tam, gdzie jest życie. Niestety w praktyce różnie to wygląda. Młodzi czasem spotykają się z księdzem, który jest zmęczony, zgorzkniały i to wrażenie w nich zostaje. Nie wszędzie w Kościele musi być młodzieżowo, ale wszędzie musi być otwartość.
Źródło: misyjne.pl