– Któregoś razu poszedłem do katedry w Bangi na wielbienie. Usiadłem z przodu. Nagle słyszę, że z chóru bije jakiś niesamowity głos. Biegnę w kierunku chóru, wchodzę, a tam młody „chłopaczek” śpiewa takim mocnym głosem i to bez mikrofonu. Zaraz potem podszedłem do niego i mówię: „merci, merci, magnifique”. Chwilę później zrozumiałem, że był niewidomy. Zamurowało mnie. Te śpiewy w Bangi były cudowne. Pomyślałem: „Jestem w niebie” – opowiada Marcin Kupczyk w rozmowie z Antonim Jezierskim.
Marcin Kupczyk na co dzień pracuje jako katecheta. Jest również ewangelizatorem działającym w Szkole Nowej Ewangelizacji oraz wokalistą w grupie Pieśń nad Pieśniami. Kilka tygodni temu zdecydował się spontanicznie wyjechać na misje do placówki Misji Świętego Ojca Pio w Bangi w Republice Środkowoafrykańskiej. O tym doświadczeniu rozmawia z Antonim Jezierskim.
Antoni Jezierski: Jak to się stało, że pojechałeś na misję?
Marcin Kupczyk: – To było bardzo spontaniczne działanie, bo nie planowałem nigdy lecieć do Afryki. Nawet w Egipcie wcześniej nie byłem. Wszystko zaczęło się od rozmowy z człowiekiem, którego poznałem na Facebooku. Okazało się, że jest zakonnikiem w Afryce, a pochodzi z okolic Częstochowy. Pracuję w szkole i podsyłam pomysły szkolnemu wolontariatowi, dlatego zaproponowałem: „Słuchaj, powiedz, czego potrzebujecie, to zorganizujemy akcję w szkole i wyślemy wam paczkę”. No i tak się stało. W naszą akcję zaangażował się także miejscowy proboszcz. Powiedział nam: „Ile paczek zbierzecie, za tyle zapłacę i je wyślę”. Ale gdy tylko zaczęliśmy wysyłać dary dla Afryki, okazało się, że nie docierają one do placówki misyjnej w Bangi…
W takiej sytuacji można się załamać. Co wtedy pomyślałeś?
– Zacząłem sobie myśleć: „Co teraz?”. Zapytałem mojego taty: „Lecimy do Afryki? Mam już dary, ale nie mam jak ich dostarczyć”. No i mój tata, taki dobry i hojny, stwierdził, że lecimy. W międzyczasie sam „załapał bakcyla” i uruchomił całą lawinę zbiórek także wśród swoich znajomych. Zaprzyjaźnił się również z jedną szkołą w Warszawie, która zaczęła nam wysyłać paczki do domu. W paczkach znajdowały się cukierki dla dzieci, które w niedzielę przychodziły na mszę świętą (dla dzieci w Bangi cuksy są naprawdę „wow”), wszelkie artykuły szkolne oraz rzeczy, które na co dzień wykorzystują szpitale. No i okazało się, że tych paczek uzbierały się trzy torby. Na szczęście nie przekroczyliśmy limitu wagowego na lotnisku i trzy torby mogły polecieć razem z nami.
Wyruszyłeś na misję. Zrobiłeś to, o czym jako katecheta mogłeś tylko opowiadać.
– Bardzo się z tego cieszę. Faktycznie, odkryłem misję, o której uczę w szkole. Zawsze opowiadam dzieciom, że misjonarze w krajach misyjnych nie tylko organizują miejscowy Kościół i głoszą Jezusa, ale także uczą ludzi pisać i czytać. Zakładają też szpitale. I taką misję w Bangi mogłem zobaczyć, poczuć, odwiedzić – i po prostu tam być.
Od teorii przeszedłeś do praktyki.
– Tak! Zawsze się przedstawiam w ten sposób: mąż, ojciec, katecheta, ewangelizator i wokalista. Miałem więc w sobie to pragnienie ewangelizacji. Leciałem nawracać Afrykę. Okazało się, że to ja byłem tam ewangelizowany, i to tak mocno, że już chcę tam wracać (śmiech). W tym roku planuję działać w Polsce na rzecz Misji Świętego Ojca Pio w Bangi, żeby w przyszłym roku wrócić tam z konkretną pomocą, zwłaszcza dla tamtejszego szpitala.
Mówisz, że byłeś ewangelizowany, ciekawi mnie – w jakim języku? W Republice Środkowoafrykańskiej językiem urzędowym jest francuski oraz sango. Jak dogadywałeś się z miejscową ludnością? A może istnieje jakiś uniwersalny język misji?
– Na miejscu brat Janusz służył pomocą i tłumaczył. Chociaż ja tak naprawdę, idąc czymś na kształt drogi, potrzebowałem tylko kilku słów do rozmowy z ludźmi: „ça va” – co po francusku w zasadzie oznacza prawie wszystko: cześć, jak się masz?, w porządku. Potrzebne było też oczywiście bonjour oraz merci. Gestem otwartości, którym porozumiewałem się z dziećmi, była nasza polska „piąteczka”, przybicie piątki. Wychodzi na to, że ludzie tam zupełnie tego gestu nie znali. Wyciągałem do nich dłoń i mówiłem „piąteczka”, a z czasem dzieciaki same biegały za mną, żeby tylko piąteczki przybijać i swoim łamanym polskim powtarzały „piotecka”. Będąc wśród tych ludzi, ani razu nie czułem, że nie wiem, jak nawiązać relację. Całe szczęście część ludzi w Bangi rozumie angielski, więc to był główny język, którym posługiwałem się np. wtedy, kiedy musiałem w kościele po mszy wyjść do ludzi i coś o sobie opowiedzieć.
Wspomniałeś o spotkaniach z ludźmi. Co najbardziej zapamiętałeś z tych spotkań?
– Republika Środkowoafrykańska jest jednym z najbiedniejszych państw na świecie. I rzeczywiście, byłem w stolicy, która niczym stolicy nie przypominała. W Bangi nie znajdziemy wieżowców, a tylko same baraki. Ludzie żyją z tego, co złowią lub wyhodują, ale czasami również z tego, co ukradną i sprzedadzą. Jednak, pomimo tej trudnej codzienności, widać, że ludzie są tam naprawdę szczęśliwi, to mnie poruszyło. Czułem to również podczas Eucharystii. Trwała dwie i pół godziny… Warto wspomnieć o tym, że Republika Środkowoafrykańska jest w większości krajem chrześcijańskim, muzułmanie są tam mniejszością. Chociaż liturgia słowa w Bangi jest przecież taka sama jak u nas, to jednak o wiele bardziej rozbudowana o pieśni, o śpiewy. Ludzi w kościele było pełno, schodzili się z daleka. Co ciekawe, część wiernych po Eucharystii zostaje na agapach i wtedy korzystają z pobliskiej szkoły, w której razem gotują, jedzą i tańczą. Sam nie mogłem usiedzieć na miejscu. To wszystko trwa i trwa…
Cała niedziela w kościele lub przy kościele. A nam czasami trudno wytrwać 45 minut na mszy.
– A tam nikt nie patrzy na smartwatcha czy na zegarek – tego tam nie ma. Tam jest jedna wielka wspólnota i to z niej ludzie czerpią.
Chcę Cię jeszcze zapytać o sytuację katolików w Republice Środkowoafrykańskiej. Wspomniałeś, że stanowią oni największą grupę wyznaniową. Zdarzają się jednak porwania księży za okupem – np. sprawa porwania kardynała Dieudonné Nzapalainga, która jednak zakończyła się szczęśliwie. Nie bałeś się?
– Nie bałem się ani ludzi, ani dzikich zwierząt, ani malarii. Być może to moja naiwność, a być może taki ogólny szok. Chociaż była taka sytuacja, kiedy policja zażądała od nas łapówki, bo inaczej wylądowalibyśmy z tatą w więzieniu – niestety jest to kraj mocno skorumpowany i niektórzy czerpią tam zyski z ludzi, którzy i tak ledwo łączą koniec z końcem. Nie czułem się jednak zagrożony. W Bangi poruszaliśmy się dużo na motorkach tzw. mototaxi, czasami nocą, ale nigdy nie czułem się zagrożony. Wiedziałem, że muszę pilnować telefonu i rzeczy osobistych, ale to właściwie tak samo, jak wszędzie.
Jesteś pracownikiem oświaty. Jak z Twojej perspektywy wyglądała afrykańska szkoła?
– Dzieci uczących się w szkole, z która miałem kontakt jest 1700. Uczą się na dwie zmiany. Od rana do wieczora szkoła jest pełna dzieci. Nauka w szkole jest płatna, więc rodzice muszą płacić za edukację swoich dzieci. W szkole nie ma posiłków. Jeśli dziecko nie przyniesie jedzenia z domu, to tego dnia nie zje. Kiedy wchodziliśmy do sali, każdemu dziecku rozdawaliśmy po jednej kredce, jednym mazaku i długopisie. Na początku tego nie rozumiałem. Dopiero później brat Janusz wyjaśnił, że jak da się dziecku całą paczkę kredek, to ono jutro już nie przyjdzie z nimi do szkoły. Rodzice te kredki sprzedadzą. Tak wygląda rzeczywistość. To prawda, że jako bracia w wierze powinniśmy Afryce pomagać, ale tę pomoc trzeba czynić mądrze. Nie wystarczy jedynie obsypać ich potrzebnymi artykułami. Przede wszystkim potrzebują nas, Europejczyków, do tego, by mądrze, racjonalnie, zapewniać pomoc długoterminową.
W jaki sposób świadczyć taką pomoc i podawać wędkę, a nie rybę?
– Może to zabrzmi brutalnie, ale Afrykańczycy potrzebują ciągłej kontroli. Na pewno pomoc materialna musi być dawkowana. Przede wszystkim muszą się uczyć zarządzania, bo żyją bardzo z dnia na dzień: ile dzisiaj mam, tyle wydam.
A jak wyglądał Twój plan dnia w Bangi? Jak wyglądało tam życie codzienne?
– Były „części stałe”. O 6 rano chłopcy z nowicjatu Zakonu Apostołów Jezusa Ukrzyżowanego, którzy prowadzą misję w Bangi, zbierali się na modlitwie. O 6:30 dołączaliśmy do nich i rozpoczynaliśmy Eucharystię. Wszystkie posiłki jedliśmy razem z nimi – to było niesamowite. Później miałem czas, żeby trochę pomóc w szkole. Zawsze było coś do zrobienia. Czasami była potrzeba, żeby coś przenieść, a czasami trochę powygłupiać się z dzieciakami. Mogłem się sprawdzić także jako native speaker lub może po prostu nauczyciel angielskiego. Starałem się w tym wszystkim trzymać tego, co powiedział swoim współbraciom św. Franciszek, kiedy wysyłał ich po dwóch. Ja byłem razem z tatą, więc też było nas dwóch. A św. Franciszek mówił wtedy: Idźcie ewangelizować, a kiedy będzie trzeba to nawet i słowem”. W Bangi odwiedzaliśmy z tatą również polskich misjonarzy, którzy stacjonowali w okolicy. Poznałem więc także kapucynów i franciszkanów w misji. Jednego dnia zaprosili nas do Wyższego Seminarium Duchownego w Bangi – to też było niesamowite. Poprosili nas o pomalowanie jednej z sal, która jest przygotowywana na przybycie nowych seminarzystów – to był dzień takiej konkretnej roboty. Mogliśmy się odwdzięczyć misjonarzom za to, że tak pięknie się nami zajmowali. Oni sami byli bardzo wzruszeni, że przylecieliśmy do nich z Polski.
Co czujesz po powrocie z Afryki? Jak ten wyjazd Cię zmienił?
– To jest dobre pytanie. Wciąż żywe jest we mnie doświadczenie pierwszego Kościoła, Kościoła pierwszych wieków. Ten taniec i śpiew podczas Eucharystii nie jest czymś powierzchownym, to naprawdę jest bardzo głębokie, co mogłem zobaczyć na własne oczy. Doświadczyłem również Kościoła, którego centrum jest Jezus, Kościoła, który też chce być razem i dba o relacje między sobą. Te msze święte i agapy to były bardzo mocne przeżycia. W pewnym momencie pomyślałem sobie nawet, że to my, ludzie ze „starej Europy”, możemy się uczyć od Afryki, co to znaczy łamanie chleba, Eucharystia, wspólnota. Opowiem może jeszcze o jednym doświadczeniu, które na pewno zostanie ze mną na długo. Któregoś razu poszedłem do katedry w Bangi na wielbienie. Usiadłem z przodu. Nagle słyszę, że z chóru bije jakiś niesamowity głos. Lecę więc na chór, wchodzę, a tam młody „chłopaczek” śpiewa takim mocnym głosem i to bez mikrofonu. Zaraz potem podszedłem do niego i mówię: „Merci, merci, magnifique”. Chwilę później zrozumiałem, że był niewidomy. Zamurowało mnie. Te śpiewy były cudowne. Pomyślałem sobie: „Jestem w niebie”.
Źródło: misyjne.pl