Wojna rani: nie tylko ciała, ale i dusze. Gdy konflikt kończy się lub zagrożonemu udaje się oddalić z ognisk przemocy, rany pozostają. Cesar i Ana, kolumbijskie małżeństwo,w obliczu niekończącej się wojny domowej pomagają poranionym kobietom wyjść na prostą – relacjonuje Wojciech Ganczarek.
Leciwy samochód Cesara zjeżdża z ruchliwej dwupasmówki w wąską drogę gruntową. Miejsca obszernych willi z wysokimi żywopłotami zajmuje zielona płaszczyzna pastwisk porozdzielanych kolczastym drutem. W pewnym momencie droga załamuje się i spada ostro w dół. Błyskawicznie pojawia się ciasne skrzyżowanie. Samochód kontynuuje jazdę w prawo. Już nie wśród otwartej przestrzeni, a w klaustrofobicznym tunelu ograniczonym dwoma rzędami prowizorycznych domów.
Kiedyś biegła tędy linia kolejowa. Potem państwo ją zaniedbało, kolej zamknięto, tory sprzedano i został tylko ten pas ziemi niczyjej w wąskim obniżeniu wśród pagórków. W Kolumbii inwazją nazywa się osady utworzone bez pozwolenia czy prawa własności do terenu. W Argentynie stosuje się określenie toma, w Urugwaju – ocupa. Problem dostępu do ziemi istnieje na całym kontynencie.
– Jak powstaje inwazja? Pocztą pantoflową: ktoś zauważył zapomnianą nitkę kolejową i postawił pierwszą chałupę. Z desek, z blach, z gliny. Opowiedział o tym kuzynowi. Kuzyn po drodze spotkał innych tułaczy. I tak pomału pęczniała osada, wioska, a może już miasteczko – tłumaczy Cesar.
Większość mieszkańców osiedla La Esperanza to uciekinierzy z całego kraju: los desplazados, Kolumbijczycy wysiedleni w wyniku działań wojennych. Ludzie, którzy czasem mieli swoje domy, pola i bydło, ale z dnia na dzień musieli wszystko zostawić, by tułać się bez niczego. By przeżyć. Od przeszło pół wieku w Kolumbii trwa wojna domowa. Pomimo podpisanego w 2016 roku traktatu pokojowego, guerilla i grupy paramilitarne wciąż mają silne wpływy lub wręcz pełnię kontroli w wybranych regionach kraju.