Zwykle w kontekście misji słyszymy o wielkich akcjach ewangelizacyjnych, chrztach i nawróceniach, lokalnej kulturze czy praktykach religijnych. Znacznie rzadziej możemy przeczytać o tym, co stanowi zwyczajną codzienność, pełną drobnych radości, lecz także zmęczenia i małych lub większych zmagań – relacjonuje Piotr Ewertowski.
Trzy kraje – Kazachstan, Filipiny i Turkmenistan – i trzy historie, które w swojej zwyczajności są bardzo niezwykłe.
Ojciec Andrzej, Turkmenistan
Wróciłem z pierwszego spotkania Konferencji Biskupów Katolickich Azji Centralnej w Kazachstanie. Trasa urozmaicona: samochodem, pociągiem i samolotem. W Uzbekistanie około 6 godzin czekania na wynik testu covidowego zrobiło swoje. Spaliło mnie słońce. Po porannych modlitwach „odrabiałem lekcje” przy komputerze. Każdego dnia staram się przesłać do przyjaciół mailowo Dobra Nowinę. Potem odwiedziłem z Panem Jezusem dwie nasze chore babuszki, ponieważ nie mogłem do nich przyjść w pierwszy piątek miesiąca. W drodze powrotnej zajechałem do ambasady ukraińskiej, aby dokonać wpisu do księgi kondolencyjnej po śmierci Leonida Krawczuka, pierwszego prezydenta Ukrainy.
W połowie dnia, wypełniając obowiązki dyplomaty watykańskiego, udałem się do Hotelu Gwiazda na przyjęcie zorganizowane z okazji forum „Dialog kobiet z krajów Centralnej Azji i Rosji”. W ramach oszczędności zrezygnowaliśmy z zatrudniania kierowcy w nuncjaturze apostolskiej. Ojciec Jerzy i ja posiadamy prawo jazdy, więc jakoś sami sobie radzimy. Po długiej przerwie znowu są orga-nizowane przyjęcia i spotkania. Człowiek się cieszy, gdyż może spotkać kolegów dyplomatów, a przy okazji pozałatwiać różne sprawy. Podczas tego przyjęcia miałem jednak mieszane uczucia – nie było to dla mnie święto. Jak bowiem w te dni zapomnieć o tym, co się dzieje teraz w Ukrainie! Dla mnie, dopóki nie wróci pokój do naszych sąsiadów, wszelkie „imprezy” będą zatrute.
Próbowałem po południu ułożyć kazanie na wieczorną mszę świętą. Większość naszych parafian odbiera przez telewizję przesłanie z Kremla. Już sama modlitwa o pokój w naszej kaplicy jest przez wielu wiernych przyjmowana jako „mieszanie się Kościoła do polityki”. Nie chcąc drażnić parafian, pominąłem nazywanie Rosji po imieniu w tajemnicy fatimskiej. Sama Eucharystia też była dla mnie nieco trudna. Czymś się dzisiaj zatrułem. Po raz pierwszy podczas mszy świętej, które odprawiam od 45 lat, poprosiłem koncelebransa, aby on rozdał Ciało Pańskie! Nie miałem sił. Wieczorem kolejne przyjęcie dyplomatyczne, nie dałem jednak rady pojechać. Przeproszę ich za swoją nieobecność w najbliższych dniach.
Ksiądz Jakub, Filipiny
Posługuję jako przełożony domu zakonnego w Davao. Moja codzienność oscyluje pomiędzy duszpasterstwem a sprawami zakonnymi i domowymi. Nasz dzień zaczyna się w domu formacyjnym, gdzie mamy jednego seminarzystę, rodowitego Filipińczyka. Pierwszy punkt to jutrznia o 6 rano. Wstajemy jednak wcześniej – o 5, czasem o 4 rano, ponieważ jest wtedy chłodno i można trochę popracować. Dzień na Filipinach zaczyna się wcześnie, ale i szybko się kończy, bo ok. 18 robi się już ciemno. Po wspólnym śniadaniu ruszymy do naszych obowiązków. Najczęściej z rana staram się załatwiać różne formalności. Trzeba wyjechać wcześnie, żeby ominąć olbrzymie korki. W końcu mieszkamy w dużym mieście, gdzie żyje ponad 2 mln osób. Mój współbrat Jacek z kolei dba o dom i jego otoczenie. Trzeba skosić trawę, zebrać banany i awokado z ogrodu, wyczyścić i uporządkować dom. Tutaj robimy to sami, choć też oczywiście szukamy osób do pomocy.
Nie mamy w Davao kościoła ani kaplicy, więc pełnię funkcje, jak to nazywam, „księdza na zaproszenie”. Wszędzie, gdzie parafia potrzebuje pomocy albo po prostu księża diecezjalni są zmęczeni, jedziemy tam my. A trzeba powiedzieć, że księża filipińscy są bardzo zapracowani. Na jednej parafii, przy której pomagałem, jest tylko dwóch księży – proboszcz i wikariusz, a poza kościołem parafialnym obsługują jeszcze 153 (!) kaplice dojazdowe. Dlatego tak ciężko jest znaleźć księdza na Filipinach, który spowiadałby regularnie. Dlatego i tym zajmujemy się my, marianie. Przyjmujemy także gości, pomagamy potrzebującym oraz zajmujemy się wydawnictwem. W ostatnich dniach wydaliśmy pierwszy zatwierdzony przez biskupów na Filipinach przekład „Dzienniczka” św. Faustyny na lokalny język bisaya.
Po modlitwach południowych idziemy na obiad, po którym cieszymy się chwilą sjesty. W tych godzinach jest zazwyczaj bardzo gorąco i nie da się pracować. Trzeba dodać, że na Filipinach jest pięknie i mam takie poczucie jakby cały czas trwało lato. Niesamowite. Popołudniu mamy obowiązki tutaj w domu, aż do nieszporów o godzinie 18. Po kolejnych modlitwach i kolacji odpoczywamy, uzupełniamy dokumenty, studiujemy, czytamy, mamy czas dla siebie. Wieczorami jesteśmy naprawdę zmęczeni. Zdarza się, że nie ma wody albo prądu i internetu. Spać idziemy szybko, abyśmy mogli wypoczęci bardzo wcześnie rano wstać i skorzystać z chłodniejszej pory dnia.
Ks. Tomasz, Kazachstan
Program dnia zależy od mszy świętej. Jeżeli jest popołudniu, to mogę wstać o 8 i zacząć od modlitwy w domowej kaplicy. Jeżeli msza jest wcześniej – wstać też muszę szybciej. Po śniadaniu idę do kościoła. Mam do niego ok. 10–15 minut spacerem. Spotykam wtedy ludzi idących do szkoły czy do pracy. Mogę chwilę z nimi porozmawiać. W parafii na ten moment nie ma kościelnego ani sióstr zakonnych, dlatego wszystkie prace związane z dbałością o kościół spadają na mnie jako proboszcza. Oczywiście, ludzie pomagają, ale trzeba to wszystko zorganizować. Przed południem zajmuję się obowiązkami administracyjnymi – często trzeba jechać do jakiegoś urzędu czy zawierać umowy w związku z wodą, ogrzewaniem. Od niedawna dopiero uruchomiliśmy nasze biuro parafialne, więc do tej pory też to na mnie wszystko spadało. Tak niepostrzeżenie zbliżamy się do obiadu, który przygotowuję sobie w domu lub ewentualnie idę do ka-feszki (małej lokalnej knajpki) na coś ciepłego. Po obiedzie, jeśli znowu nie wyskoczą jakieś sprawy urzędowe, spędzam czas w kościele – są katechezy, przygotowanie do chrztu i innych sakramentów. Czasami popołudniu mamy też pogrzeby. Koło 17 przygotowuję kościół do adoracji Najświętszego Sakramentu, którą mamy codziennie przez godzinę przed mszą świętą. Jeśli są ludzie, to wspólnie odmawiamy różaniec. Po liturgii sprzątam i zamykam kościół. Wracam do domu gdzieś o godzinie 20. Oczywiście, w międzyczasie modlę się brewiarzem, mam różne telefony i spotkania oraz zawsze jestem otwarty na osoby, które chciałyby przyjść pomodlić się lub porozmawiać. Dlatego dzień wypełniony jest po brzegi i kładę się spać dość późno. Dobrze, że jest w domu kaplica, bo to jest mobilizujące, żeby modlitwa zawsze była sprawowana w sposób godny, nawet jeśli człowiek jest już bardzo zmęczony. Nie ukrywam, że czasem przydaliby mi się jacyś pomocnicy – wikariusz, siostry zakonne czy ktoś, kto pomógłby mi zajmować się kościołem i domem.
Jeśli msza święta jest rano, to około 7.30 trzeba być w kościele. Potem dzień wygląda podobnie, choć wieczór jest wolniejszy. Oczywiście, poza codziennymi obowiązkami, są i momenty przyjemności. Mamy w naszym mieście piękny bulwar. Można pójść tam na spacer lub do tzw. ruskiej bani, czyli sauny, gdzie, jak to mówią, można poparić się, czyli się wygrzać. Jest to bardzo popularne w tradycji wschodniej, zwłaszcza zimą, kiedy tempera-tura spada do –40°C. Lubię też czasem wyjść na smaczny szaszłyk, który tutaj przyrządzają naprawdę dobrze.
Źródło: misyjne.pl