Siostra Małgorzata Langner FMM to pochodząca z Karolinek koło Rawicza franciszkanka misjonarka Maryi. Od 17 lat posługuje na Madagaskarze. Zajmuje się tam pomocą ludziom chorym i najbardziej potrzebującym. O swojej posłudze w szpitalu, w więzieniu i wśród trędowatych opowiada w rozmowie z o. Mateuszem Zysem OMI.
Mateusz Zys OMI: Należy Siostra do Zgromadzenia Franciszkanek Misjonarek Maryi. Czy może Siostra powiedzieć kilka słów na temat swojego zgromadzenia?
– Małgorzata Langner FMM: – Jest to zgromadzenie misyjne. Jesteśmy obecne w 84 krajach na całym świecie, na wszystkich kontynentach. Poświęcamy się misji powszechnej. Jakie są potrzeby w danym miejscu, taka jest nasza misja, nasza służba.
Skąd czerpiecie do tego siłę?
– Naszą moc, nasz dynamizm misjonarski czerpiemy z modlitwy, z rozważania Pisma Świętego, z Eucharystii, z adoracji eucharystycznej. Nasze konstytucje mówią, że Jezus wystawiony i adorowany jest pierwszym misjonarzem. Maryja także. W krajach muzułmańskich nie zawsze możemy dawać świadectwo bezpośrednio – słowem. W takich miejscach przez modlitwę i świadectwo życia głosimy Jego miłość.
Siostra obecnie posługuje na Madagaskarze. Kiedy rozpoczęła się ta misja?
– Jestem na Madagaskarze od 17 lat. Zostałam posłana tam po ślubach wieczystych. Pracuję w środkowej części Madagaskaru. To region mocno różniący się choćby pod wybrzeża, gdzie pracują ojcowie oblaci. Jest to teren górzysty. Mieszkamy na wysokości 1500 m n.p.m. Teren rolniczy. Ludzie zajmują się tu uprawą i hodowlą. Przez cały rok mamy świeże warzywa. Malgasze pracują ciężko, bo nie ma maszyn. Wszystko robi się ręcznie, ale owoców i warzyw nie brakuje.
Mówi Siostra, że owoców i warzyw nie brakuje, że jest tego wszystkiego pod dostatkiem, a przecież Madagaskar jest jednym z najbiedniejszych krajów świata. To jak to jest?
– Doświadczają nas różne kataklizmy. Dwa razy przeszedł cyklon. Wtedy pada bardzo dużo deszczu. Silny wiatr niszczy wszystko. Kraj jest też eksploatowany przez bogate mocarstwa: Amerykanów, Francuzów, Chińczyków. Dla samych Malgaszy niewiele zostaje. Nie potrafią tym zagospodarować.
Na czym konkretnie polega Siostry posługa?
– Miasto, w którym jestem, nazywa się Antsirabe. Jest to trzecie co do wielkości miasto na Madagaskarze. Mieszka w nim ok. 250 tys. ludzi. Pracujemy w szpitalu, jeździmy też do trędowatych i do więźniów.
Czy była Siostra przygotowana do takiej pracy?
– Od 1935 r. prowadzimy szpital. Kiedy tam przyjechałam – był oddział położniczy i mała przychodnia. Jestem z zawodu pielęgniarką. Wydawało mi się, że jestem przygotowana do misji. Miałam doświadczenie w Polsce, gdzie pracowałam przez sześć lat jako pielęgniarka. Zrobiłam też kurs medycyny tropikalnej we Francji. Znałam język francuski. Ale jak przyjechałam do naszego szpitala, to byłam przerażona. Wydawało mi się, że nic nie potrafię. Nie było rękawiczek, nie było bloku operacyjnego. Często też, kiedy poród był trudny, trzeba było przewozić kobiety do innego szpitala. Kiedy ktoś zbyt długo zwlekał z decyzją, wtedy widziałam, jak kobiety umierały, ich umierały ich dzieci. To mnie przerażało. XXI w., a my żyjemy jak w średniowieczu.
Czy mogła Siostra liczyć na wsparcie ze strony wspólnoty?
– Miałyśmy we wspólnocie siostrę z Japonii. Przyjechała na Madagaskar, kiedy miała 60 lat. Teraz ma 90. I ona do końca nie nauczyła się ani francuskiego, ani malgaskiego. Jej język to takie: „Kali jeść, Kali pić”. Ale inspiruje nas jej przykład życia – to, jak podchodzi z miłością do biednych ludzi, zwłaszcza niedożywionych dzieci, wcześniaków. Patrząc na nią, zrozumiałam, co to znaczy być misjonarką. Nie trzeba robić wielkich rzeczy, ale trzeba być z tymi ludźmi, służyć im. Z biegiem czasu zaczęło mi się to podobać. Dużo sprzątałam. Madagaskar niestety jest bardzo brudny. Chwytałam za szmatę, szczotkę i uczyłam ich sprzątać. Wszędzie z nimi byłam.
Czy mogą siostry liczyć na jakąś zagraniczną pomoc?
– Dzięki pomocy Japonii wybudowałyśmy blok operacyjny. Warunki były na początku skromne. Były dwie sale, miałyśmy tylko jedną lampę do operacji, monitoring i narzędzia. Kiedy były dwie operacje w tym samym czasie, nosiło się te narzędzia z jednej sali do drugiej, bo nie miałyśmy ich wystarczająco dużo. Z biegiem czasu te warunki się polepszały. W czasie wakacji szukałam pomocy. Robiłam remonty w szpitalu. Potrzeby ludzi też zaczęły wzrastać. Przez naszą miejscowość przechodzą drogi prowadzące do wszystkich ważnych miejsc w kraju. Ludzie z połowy Madagaskaru przychodzą do nas, żeby się leczyć. Była potrzeba, żeby rozbudować ten szpital. Żeby poszukać pieniędzy na zakup sprzętu: rentgena, tomografu, aparatu USG i innych rzeczy. Dużo modliliśmy się o pomoc. Nasz szpital jest pod wezwaniem Matki Bożej. Ja wierzę, że Ona nam pomaga i wstawia się za nami we wszystkich naszych potrzebach. I naprawdę Pan Bóg nam dawał dobrych ludzi.
Te wszystkie rzeczy są dość kosztowne. Skąd czerpiecie środki na zakup sprzętów? Czy pomagają Wam ludzie z zewnątrz?
– Tak. Pamiętam, że kiedyś jeden z misjonarzy jechał na urlop i ja mu powiedziałam o naszym problemie, a on wstawił się za nami w Krakowie w Polskiej Fundacji dla Afryki. Projekt był bardzo duży. To były miliony. Trochę się obawiali, że nie uda nam się odpowiednio wyposażyć tego szpitala, że nie będziemy potrafiły się nim odpowiednio zajmować, że to wszystko się kiedyś rozwali, ale zaryzykowali. I było warto. Byliśmy wtedy przed pandemią covida. Nikt się nie spodziewał, że będzie taka wielka potrzeba. Ledwo co otworzyłyśmy ten szpital i w 2020 r. zaczęła się pandemia covid na Madagaskarze i na całym świecie. Zadzwonili do nas z Ministerstwa Zdrowia i powiedzieli, żebyśmy przyjmowali chorych, bo szpital państwowy nie dawał już rady. My nie byliśmy przygotowani. Nie mieliśmy zbyt wielu pracowników, nie mieliśmy leków, tlenu, ale zaryzykowaliśmy i zaczęliśmy przyjmować tych chorych. I wtedy z pomocą przyszła Caritas Poznań. W Poznaniu zaczęli zbierać pieniądze na generator tlenu dla nas i przysłali nam to urządzenie. Dzięki temu udało nam się uratować wielu ludzi. Później potrzebowaliśmy tomografu. Modliliśmy się przez dwa lata i szukaliśmy pieniędzy. W ubiegłym roku napisałam do kard. Konrada Krajewskiego. To były dwa zdania: „Jesteście naszą ostatnią deską ratunku. Pokornie błagamy o pomoc”. Sprzęt kosztował 600 tys. dolarów. Kardynał odpisał mi od razu: „Mamy pieniądze, pomożemy Wam”. Wiele razy tego doświadczyłam, zarówno w kwestii rzeczy małych, jak i wielkich. Potrzebowaliśmy pomocy i Bóg nam z pomocą przychodził. Doświadczenie Jego opatrzności.
Utrzymanie szpitala, wynagrodzenia dla pracowników – to wszystko generuje potężne koszty. Czy macie uzbierane jakieś oszczędności?
– Nie mamy pieniędzy w bankach. Żyjemy na bieżąco. Jesteśmy dla ubogich ludzi, którzy do nas przychodzą. Na Madagaskarze trzeba płacić za służbę zdrowia. W szpitalach państwowych najpierw wykupuje się recepty, a później dopiero przychodzi etap leczenia. Ludzie, którzy doświadczają wypadku, muszą mieć cesarskie cięcie czy są też po prostu chorzy nie są przygotowani na coś takiego. My się nie pytamy, czy jesteś bogaty, czy masz pieniądze, tylko od razu leczymy. Tych chorych ludzi jest bardzo dużo. Ale kiedy my im dajemy, to Pan Bóg nam daje jeszcze więcej.
Wspominała Siostra wcześniej, że jeździcie też do trędowatych…
– Jest taka wioska, 30 kilometrów od nas. Kiedyś nimi zajmowali się Norwegowie. Później zbudowali im domki, każdej rodzinie po jednym, i opuścili ich. Zostali bez środków do życia. Tam jest 15 rodzin. Oni nie mają palców u rąk, u nóg. Jest mnóstwo dzieci. Staramy się raz w miesiącu do nich pojechać. Zawozimy im trochę ryżu, oleju, mięsa, mydło. Dajemy im to, czego najbardziej potrzebują.
A więzienie?
– Nasza wspólnota raz w tygodniu jeździ do więzienia. Na Madagaskarze więźniami musi się zajmować ich rodzina. Ci, którzy nie mają takiej możliwości, zostają bez jedzenia. W naszej diecezji biskup zorganizował pomoc. Każdego dnia inne zgromadzenie zawozi im jedzenie. Gotujemy ryż z fasolą dla 600 więźniów.
Co dla Siostry jest w tej posłudze najważniejsze?
– Zaufanie Panu Bogu. On jest większy od naszych problemów, od tego, co przeżywamy. On nas widzi. Każdego dnia dziękujemy Mu za Jego opatrzność nad nami. Jeszcze dużo rzeczy nam brakuje. Nie mamy choćby sprzętu do diagnostyki chorób. Ale wierzymy, że Bóg widzi nasze potrzeby, nasze oddanie i że On będzie nas prowadził i nami się opiekował. Jesteśmy też wdzięczni za pomoc, którą okazują nam ludzie dobrej woli, w tym Przyjaciele Misji Oblackich, którzy wspomagają misje i misjonarzy. Dzięki ich modlitwie i ofiarności, dzięki ich cierpieniom, my możemy działać tam, na linii „frontu”. Za to z całego serca im dziękuję.