O telefonie, który wiele zmienił, o pierwszych rozmowach, zaskakującym księdzu w dżinsach i wierze – z Raisą Karimovą, pierwszą ochrzczoną Turkmenką – rozmawia Anna Gorzelana.
Anna Gorzelana: Historia Kościoła na terenach obecnego Turkmenistanu sięga czasów apostolskich, choć rzadko kto dziś o tym pamięta. Jest Pani związana z początkiem odradzania się Kościoła na tym terenie. Zaczęło się 27 lat temu, bo w 1995 roku, od telefonu…
Raisa Karimova: Moja koleżanka z Krasnowodzka, dzisiaj Turkmenbaszy, zadzwoniła z wiadomością, że u jej znajomych gości pewien mężczyzna z Kazachstanu, który pragnie zwiedzić Aszchabad. Spytała, czy mogłabym przyjąć go na tydzień pod swój dach. Powiedziałam: „Oczywiście, niech przyjeżdża, pokażemy mu miasto”. Dopiero wtedy dodała, że chodzi o księdza. Zaczęłam się bać. Wyobrażałam sobie ubranego na czarno mężczyznę z długą, siwą brodą i surowym wzrokiem. Takich księży widywałam w filmach. Strach wypełnił moje serce. Trudno mi było sobie wyobrazić, o czym będziemy rozmawiać. W takim stanie przez kilka dni czekałam, aż gość pojawi się na moim progu.
Wreszcie przyszła ta chwila. Otwiera Pani drzwi…
I nic nie rozumiem! Gdzie jest ten straszny ksiądz, którego się spodziewałam? Przede mną stoi młody człowiek w dżinsach i adidasach, z plecakiem na ramieniu i z uśmiechem od ucha do ucha. Pomyślałam sobie: „Normalny facet!”. Miałam wrażenie, że do naszego domu wchodzi wielka radość. Od razu poczułam ulgę i spokój. Tego samego dnia zaprosiłam na herbatę sąsiadów i zaczęły się rozmowy, które trwały przez cały pobyt księdza u nas. To był przepiękny tydzień! Kiedy nadszedł dzień pożegnania, płakaliśmy i nie chcieliśmy się rozstawać. To był pierwszy powiew czegoś nowego, czego wtedy jeszcze nie rozumieliśmy.
Kim był ten człowiek? Nie był to jeszcze oblat.
Okazało się, że to o. Henryk Sroka, marianin, który przyjechał do Turkmenistanu na „wywiad”. Miał przygotować miejsce pod działanie „służby specjalnej”, jak niektórzy nazywają oblatów Maryi Niepokalanej, często pełniących misję w trudnych warunkach. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jaki był cel wizyty o. Henryka w Aszchabadzie. W raporcie dla przełożonych ojciec zostawił moje dane i po roku znowu usłyszałam dzwonek od drzwi. Tym razem stali za nimi oblaci: Andrzej Madej i Radek Zmitrowicz. Pytali, czy chciałabym przyjść do nich na spotkanie. Oczywiście, że tak! W taki sposób Bóg zaczął pisać moją historię zbawienia.
Ojcowie czasem gościli w Pani domu. Zaczęła Pani zapraszać znajomych i sąsiadów na spotkania z nimi.
Jak ludzie się cieszyli, zadawali pytania, słuchali! Rozmowy trwały wiele godzin. Nie byłam otwarta na Boga tak jak moi sąsiedzi. Wtedy jeszcze przypominałam Martę, która troszczyła się o to, by nie zabrakło herbaty i poczęstunku. Na jednym z pierwszych spotkań był też obecny nuncjusz apostolski z Ankary abp Pier Luigi Celata, ale wtedy nie wiedzieliśmy, kim jest. Może to i dobrze, bo wszystko odbywało się zwyczajnie, prosto, jak w rodzinie.
Wiem z opowieści, że zapytała Pani nuncjusza: co to jest Duch Święty…
Długo mi tłumaczył, jednak nic nie zrozumiałam, a było mi wstyd się do tego przyznać. Wiele podobnych spotkań odbyło się w moim domu. Rozmowy o wierze kontynuowaliśmy potem w ustalone dni i godziny w mieszkaniu ojców. Zaczęliśmy się uczyć pieśni religijnych, które o. Andrzej pisał ręcznie w języku rosyjskim, od razu w wielu egzemplarzach. Śpiewaliśmy je głośno na ulicy, wracając do domu. Musiało to dziwnie wyglądać. Bardzo dotykały naszych serc.
Jak rozwijała się Wasza wspólnota? Na początku ojcowie Andrzej i Radosław sami we dwójkę odprawiali msze św. Chodzili po domach. Z czasem zaczęli przygotowywać chętnych do chrztu św.
Niedługo po przyjeździe ojcowie przenieśli się z mieszkania do domu, w którym misjonarze mieszkają do dzisiaj, mieści się tam też kaplica i miejsce spotkań. W 1998 roku rozpoczęliśmy drogę katechumenalną, czyli przygotowanie do chrztu. W salce, w której się modliliśmy, wisi obraz, na którym Chrystus palcem otwiera oczy ślepcowi. Bardzo kochamy ten wizerunek, ponieważ odzwierciedla on naszą sytuację. Tamten czas nie był łatwy, pamiętamy jednak, że był piękny. Przez trzy lata przygotowywaliśmy się do przyjęcia chrztu. To był czas naszego nawracania się, poznawania Boga i samych siebie. Po raz pierwszy usłyszeliśmy, że jesteśmy grzeszni, że Bóg jest Miłością i oddał za nas życie. Poznawaliśmy prawdy wiary. Ojcowie uczyli nas czytania i rozważania Pisma Świętego, co wcale nie było takie łatwe. Często nie rozumieliśmy przygotowanych dla nas komentarzy biblijnych.
W końcu nadszedł czas chrztu św., włączenia do Kościoła. Dla Pani nie było to łatwe również z przyczyn religijnych. Pani rodzina to muzułmanie.
Gdy zbliżał się mój chrzest, to pamiętam, że bałam się, iż umrę, zanim zostanę ochrzczona, że nie zdążę zostać dzieckiem Bożym i nie odnajdę się w Jego rękach. Bałam się też samego chrztu. Nikomu nie mówiłam, że zamierzam zostać chrześcijanką. Wiedziałam, że moja rodzina i znajomi nie zaakceptują tego, ponieważ są muzułmanami. Kolejny strach, jakiego doświadczałam, wiązał się z pytaniem o to, co się ze mną stanie, gdy umrę. Rodzina przecież nie pozwoli pochować mnie w grobie, nie zgodzi się także na udział w ceremonii księdza katolickiego. Możliwy będzie tylko pogrzeb w obrządku muzułmańskim (całun, drewniane nosze i mułła). Nawet nie wiem, kiedy i jak strach zaczął znikać.
Przyszedł w końcu dzień chrztu.
Dzięki Bogu, wraz z córką zostałyśmy ochrzczone jako pierwsze Turkmenki. W naszej wspólnocie ludzie często dziękują Bogu za dar wiary i łaskę spotkania Go w swoim życiu. Bóg jest naszym skarbem!
Jak wygląda dziś codzienność Kościoła w Turkmenistanie?
Dziś nasz Kościół jest większy. Ciągle uczymy się w nim Jezusa. Czas pandemii nas osłabił. Ten jubileusz to też czas podsumowań, podziękowań. Dziękujemy wszystkim misjonarzom, którzy służyli i służą w Turkmenistanie. Jesteśmy wdzięczni za gości, którzy przyjeżdżali dzielić się z nami swoją wiarą. Bóg jeden wie, jak tego jest wiele.
Źródło: misyjne.pl